|
autor: Chooraj02-04-2015 Atak niedźwiedzia
|
Ude otworzył oczy. Cały ger tonął jeszcze w ciemności. Inni domownicy spali. Słychać było ich miarowe oddechy. Ojciec Ude, Bold pochrapywał. Ude uśmiechnął się. Chrapanie ojca przypomniało Ude odgłosy niedźwiedziej gawry lub żerującego dzika. Oczy chłopca powoli przyzwyczaiły się do ciemności, widział siwy dym ulatujący prosto w stronę dymnika, ciemne kształty żerdzi podtrzymujące konstrukcję ich domu a na nich powieszone różne sprzęty. Chłopiec wsłuchał się w nocne odgłosy jesiennej tajgi. Skórzane ściany geru chroniły przed deszczem, słońcem, wiatrem i śniegiem. Ale nie oddzielały od tajgi. Nocne nawoływania puszczyka, odległe wycie wilka czy tak jak teraz godowe porykiwania marali jednoczyły mieszkańców hakaskich ułusów z tajgą. To jej odwieczna pieśń kołysała ich do snu i budziła o świcie. Dzięki temu ludzie czuli pierwotne tętno puszczy karmicielki, matki.
Ude powoli usiadł na swoim posłaniu i spojrzał w dymnik. Gwiazdy bledły na nocnym niebie, nadchodził świt. Jesienny świt. Niósł on ulgę po upalnym krótkim lecie syberyjskim. Jesień, czas obfitości i przygotowań do surowej zimy. Ude ubrał się po czym z braterską troską otulił niedźwiedzią skórą małego braciszka, z którym spał na jednym posłaniu. Mały Bahdur słodko spał przytulając do siebie małego misia zrobionego ze skór burunduków. Malec nie rozstawał się z tym misiem odkąd dostał go od swojej matki Czimur. Była to pierwsza rzecz, którą chłopiec pakował do juków i pierwsza rzecz, którą malec z nich wypakowywał.
Ude chciał już wyjść na zewnątrz kiedy do jego uszu doleciał cichy szept – Brat, brat idziesz? Idę z tobą braciszku. Ja też chcę iść na ryby. Ude chwilę myślał. Nie chciał zabierać z sobą malca. Chciał trochę pobyć sam. Jednak braterska miłość zwyciężyła – Chodź Bahdur, tylko cicho, nie obudź rodziców i siostry. Ubieraj się szybko. Malec szybko wydostał się z pod skóry, którą był przykryty, następnie z taką samą troską jak Ude okrywał jego, to on okrył i ułożył do snu swojego misia. Ubrał się, na szyi powiesił nóż i już był gotowy. Cicho a przynajmniej Bahdurowi zdawało się, że porusza się cicho, ruszył w stronę wyjścia, potrącając siodło i kopiąc w kocioł a na koniec wplątując się w bukłak z kumysem wiszący przy wejściu. A to nie był jeszcze koniec cichego przemieszczania się Bahdura. Malec nie byłby sobą, gdyby jeszcze nie nadepnął na ogon siedzącego przy wejściu do geru Czunga. Pies skowytem dał znać, że malec stoi mu na ogonie. Ude uspokoił czworonożnego przyjaciela, gładząc go po kanciastym łbie, jednocześnie strofując braciszka – To miało być cicho?? Tak?? Ty byś niedźwiedzia obudził w czasie zimowego snu samym tylko podchodzeniem. Nie trzeba by było go wykurzać z gawry za pomocą dymu. Jak tak cicho będziesz chodził jak dorośniesz, to z głodu umrzesz, bo niczego nie upolujesz. Bahdur uśmiechnął się do brata i odpowiedział szeptem – Nie krzycz już brat, będę cicho. Ude wzniósł oczy ku niebu i westchnął, po czym ujął w dłoń oścień, który był oparty o wkopany nieopodal wejścia świerk tak ociosany aby jego odstające gałęzie stanowiły oparcie i wieszak dla sprzętów gospodarskich.
Młody hakaski łowca był dumny ze swojego ościenia, nabył go sam za własnoręcznie zdobyte skóry soboli. Oścień miał trzy mocne zęby zakończone grotami uzbrojonymi w zadziory a obsadzony był na długim drzewcu wykonanym z mocnego dobrze wysuszonego pręta leszczyny. Dzięki temu był mocny a zarazem lekki. Do tylca tegoż drzewca uwiązany był mocny rzemień długi na sześć siągów ramion chłopca. Rzemień ten wiązało się do nadgarstka aby móc przyciągnąć do siebie oścień wraz z rybą a gdyby ta mocnym szarpnięciem wyrwała tą broń z ręki łowcy - rybaka potrzebny był po to aby nie odpłynęła z ościeniem w głębokie nurty rzeczne. Ude podnosił na swoim ościeniu już nieraz potężne łososie, jesiotry czy sterlecie. Bracia ruszyli w stronę odległego brzegu Abbakanu. Bahdur dreptał za swoim starszym bratem wpatrzony w niego jak w tęczę. Bo przecież brat zabrał go na ryby. Bahdur chciał być taki jak brat i często bawił się udając Ude a jego miś był nim czyli Bahdurem.
Chłopcy mieli wspólną pewną cechę – gadulstwo. I tak jak Ude męczył często swojego ojca ciągłym gadaniem tak teraz Bahdur męczył jego – Brat! Złapiesz rybę? Złapiemy dużo ryb? Dasz mi rzucić ościeniem? Brat! Daj poniosę twoją torbę, daj poniosę, proszę … Brat! Daleko jeszcze? Brat! Zrobisz ognisko?
Ude miał już dość, zdjął z ramienia swoją torbę i powiesił na bracie. Bahdur od razu urósł. Niósł torbę swojego starszego brata. Szedł z nim na ryby. Jednak po chwili milczenia zaczął od nowa – Brat a czemu teraz płyną w górę rzeki ryby? Brat! Daleko jeszcze?? Ude szedł cicho tylko półsłowem czasami odpowiadając małemu Bahdurowi. Szedł w oddalone miejsce od ułusu. Gdzie do Abbakanu wpływał szeroko rozlewając się strumień. Ude wiedział, że do niego wchodzą piękne Nerki i Kiżucze. Był już czas na nie- jesień. To niezwykły czas kiedy wiele tysięcy ryb o czerwono ubarwionych grzbietach ciągnie na miejsca tarłowe. To czas dobrobytu dla wszystkich leśnych drapieżników. Nad brzegami dużych rzek i całkiem niewielkich strumieni gromadzą się niedźwiedzie, wilki, rosomaki, lisy i skrzydlaci łowcy z orłami na czele oraz masa innych małych i dużych drapieżników i padlinożerców. Korzysta z tego dobrodziejstwa natury także człowiek, łowiąc a później susząc i wędząc dorodne i smaczne łososie.
Chłopcy szli raźno poprzez dziką krainę. Gdzieś w oddali słychać było ryk godowy marali. Bahdur nadal nie dawał bratu spokoju pytając o wszystko. Czung tak jakby miał dość ciągłego świergotu chłopięcego głosu pobiegł do przodu i zniknął za kolejnym zakrętem wydeptanej przez ludzi ścieżki. Bracia wędrowali wysokim starym lasem cedrowym aż doszli do brzegu wyniosłego, prastarego a dla Hakasów świętego Abbakanu. Ude zatrzymał się na chwilę i zapatrzył się na szeroko rozlany powoli płynący Abbakan. Wstawał świt. Słońce swymi pierwszymi promieniami rozcinało nieboskłon niczym łowca swym nożem skórę na upolowanej zwierzynie. Marale powoli milkły. Wstawał dzień. Jesienny poranek był chłodny ale nie przenikliwie zimny. Na niebie nie było chmur. Ude obrócił się w stronę wschodzącego słońca i oddał mu pokłon. Bahdur naśladując brata także ukłonił się w stronę słońca.
Po chwili chłopcy ruszyli w dalszą drogę. Szli po kamienistym odkrytym brzegu Abbakanu, aż doszli do ujścia strumienia. Skręcili zgodnie z jego biegiem i poszli w górę strumienia. Nad brzegami strumienia rosły olchy i wierzby. W nurcie i na jego brzegach co pewien czas widać było duże głazy. Dno strumienia było żwirowe. Pies myszkował gdzieś głębiej w tajdze.
Nagle gdzieś w tajdze rozległ się trzask łamanych gałęzi i tupot wielu nóg. Mały Bahdur przyskoczył do brata i chwycił go za nogawkę, Ude cały zamienił się w słuch i już po krótkiej chwili powiedział gładząc braciszka po głowie – To tylko marale. Czung musiał je spłoszyć jak wypoczywały gdzieś w gąszczu nadbrzeżnej tajgi. Odgłosy spłoszonych marali oddalały się gdzieś w kierunku głębi tajgi. Po chwili ucichły zupełnie. Bracia szli dalej. Aż brzeg strumienia doprowadził ich do starego zakola wypełnionego żwirem i kamieniami. Ude zdecydował – Bahdur, tu zostaniemy braciszku. Tu będzie dobrze. Zobacz, strumień zwęża się tak, że można go przerzucić ościeniem, jest tu dużo drewna naniesionego przez powódź wiosenna. A i słońce dobrze grzeje na tej kamienistej łasze.
Bahdur zrzucił torbę brata i usiadł na dużym kamieniu. Ude zdjął swoją kurtkę zostając tylko w skórzanej, bogato haftowanej przez matkę koszuli, spodniach i wysokich skórzanych butach. Do przegubu lewej ręki przywiązał rzemienną pętlę ościenia. Szybko ruszył w stronę paru dużych kamieni wystających z nurtu strumienia aby na nich, niczym czapla, zająć dogodne miejsce do łowów. Kiedy oddalał się, usłyszał za sobą głos brata - Ude jestem głody!! Kiedy zrobisz ognisko?
Ude spokojnie odpowiedział – jak tylko złapię pierwsze ryby to zaraz je upieczemy nad ogniem braciszku. Poczekaj chwilę i nie oddalaj się, żebyś mi gdzieś się nie zgubił.
Po tych słowach Ude przeciągle gwizdnął na psa. Czung usłyszawszy gwizd swojego pana po chwili wybiegł na kamienistą łachę. Podbiegł do Ude i otarł się o jego nogę. Chłopiec poklepał po grzbiecie swojego czworonożnego druha i przykazał mu pilnować Bahdura. Pies zamerdawszy ogonem żwawym kłusem podbiegł do malca i ułożył się koło Bahdura. Ude w końcu był sam a raczej prawie sam. Do jego uszu dobiegało poszczekiwanie psa i śmiech Bahdura. Ude obejrzał się za siebie. W odległości rzutu oszczepem Bahdur i Czung mocowali się o kawał gałęzi. Ude spokojny już o brata wskoczył na swoje upatrzone wcześniej kamienie. Strumień w tym miejscu zwężał się, zmuszając tym samym ryby do zbijania się w ciasne ławice. To bardzo ułatwiało rzuty ościeniem. Ude, stojąc na tym naturalnym podwyższeniu, umiejscowionym w nurcie strumienia, rozejrzał się po okolicy. Słońce było już wysoko, wszędzie panowała cisza. Leśni strażnicy, tacy jak wiewiórki, dzięcioły czy też sójki nie alarmowały leśnej społeczności o przybyciu drapieżnika. Ude wpatrzył się w spieniony lekko nurt rzeki. Wypatrywał zdobyczy. Jest! Płyną piękne łososie, niczym żywe strzały mkną nurtem strumienia. Tak kolejna fala płynie do miejsca swych narodzin, aby tam złożyć ikrę a później skonać z wycieńczenia po długiej drodze dając jednocześnie nowe życie.
Ude zebrał się w sobie i na moment zamarł bez ruchu. Czekał tej jednej, odpowiedniej chwili aby cisnąć oścień wprost w duży czerwonociemny grzbiet. Nie chybić, nie skaleczyć bez potrzeby, nie zadać cierpienia. Trafić, zabić, upolować. Ude czuł nurt rzeki, uderzenia ogona mocnego łososia, czerwonego wędrowca – czekał. Jego usta jak zwykle wymawiały bezgłośną modlitwę do duchów rzeki, łowów, ryb. Prosił o powodzenie w łowach. Młody łowca wyczekał i niczym piorun z nieba oścień poszybował. Ude znał dźwięk pustego rzutu kiedy to groty zamiast w rybi grzbiet trafiają w kamienie. Tym razem rzut był czysty. Oścień dosięgnął celu. Ude chwycił za drzewce i sprawnym ruchem uniósł rybę nad wodę. Olbrzymi kiżucz był jego. Ryba miotała się na grotach. Ude sprawnym ruchem wyciągnął oścień z ryby przytrzymując ją za grzbiet. Następnie szybkim uderzeniem wcześniej przygotowanej pałki zakończył cierpienia swej ofiary. Taka jest kolej rzeczy i krąg życia w tajdze. Ktoś ginie aby inny ktoś mógł żyć. Czyż nie to odtwarza taniec szamanów w czasie świąt, święty krąg, bęben i rysunki na nim, narodziny, życie, śmierć, zmiana pór roku. Ude był częścią tego okrutnego ale jakże pięknego świata. Jego serce biło rytmem tajgi wiecznej i nie przemijającej matki, żywicielki.
Ude złowił jeszcze dwie ryby po czym zszedł ze swojego stanowiska łowieckiego. Zebrał ryby i ruszył w stronę brata. Bahdur przerwał zabawę z czungiem. Podbiegł do brata i odebrał od niego oścień ciągle wesoło szczebiocząc – Brat, ale duże ryby. Mogę je sprawić, proszę pozwól.
Ude uspokoił braciszka i zabrał się za przygotowanie ognia. Poszedł do dużego zwału naniesionego przez powódź drewna, wyłamał odpowiednie suche konary. Powrócił z nimi w miejsce, gdzie duże kamienie tworzyły naturalny wiatrochron. Tam przygotował ogień. Grubsze kawałki połamanych wcześniej konarów rozczepił swoim nożem na drobne drzazgi, następnie cienko strugał z nich długie wióry. Kiedy uznał, że wystarczy już drobnego drewna sięgnął do swojej torby. Wyjął z niej pęcherz marala, w którym przechowywał krzesiwo oraz korę jałowca i hubkę i korę brzozy. Parę kawałków tej ostatniej położył pod wiórami, następnie ujął w prawą rękę krzesiwo, w lewej miał krzemień a na nim położoną hubkę. Uderzył, snop iskier upadł na hubkę jednak od razu nie załapała iskra. Uderzył drugi, trzeci i następne razy aż hubka błysnęła delikatnym czerwonym żarem. Żar pełgał po jej włóknach. Młody hakaski łowca odłożył krzesiwo i z woreczka wyjął pęczek kory jałowca, obłożył nią tląca się hubkę i delikatnie dmuchnął w nią. Wprawa i zręczność z jaką chłopiec rozpalał ogień zdradzała, że młodzieniec od dawna już wędruje bezdrożami tajgi i nie pierwszyzna dla niego samotne bytowanie w dzikich ostępach tajgi. Płomyczek raźno strzelił, pełgając po korze jałowca. Ude podłożył palącą się korę pod wcześniej przygotowane ognisko. Ogień najpierw chwycił w swe czerwone żywe ramiona korę brzozy, następnie z niej przeskoczył na cienkie poskręcane niczym runo owcze wiórki, z nich niby to w zabawie skoczył na grubsze patyczki i po nich to pnąc się wskoczył na grubsze kawałki. Ogień palił się wesoło trzaskając. Ude zagarniał trzykrotnie dym i koniec płomienia a następnie dotykał twarzy gestem jakby mył ją wodą. Był to rytuał oczyszczania się, praktykowany zresztą do tej pory wśród łowców tajgi.
Teraz był czas na przygotowanie sobie posiłku. Ude zawołał na brata: chodź, to mi pomożesz. Malec skoczył za bratem. Weszli w las. Ude wybrał dwa grube wierzbowe pręty i wyciął je sprawnie nożem, do nich dołożył jeszcze parę cienkich prętów. Bahdur uważne przyglądał się bratu. Była to lekcja życia dla malca, obserwując uczył się od starszego brata jak przeżyć. Na razie patrzył i tylko czekał aż Ude pozwoli mu coś zrobić.
Chłopcy wrócili do ogniska. Ude z cieńszych prętów wierzbowych zdjął korę, starając się aby były to jak najdłuższe pasma. Robił to powoli aby jego mały braciszek dobrze się temu przyjrzał. Kiedy skończył obierać dwa pręty kazał podobnie postąpić Bahdurowi. Malec ochoczo zabrał się do pracy. Z pochewki zawieszonej na szyi wyciągnął swój drugi skarb – nóż. Dostał go o ojca. Oj ile to się Bold nasłuchał od swojej żony, ze nie należy takiemu malcowi dawać takich rzeczy. Czimur jak każda matka biadoliła, że Bahdur jak nie zgubi noża to na pewno się pokaleczy. I tu miała po części rację, bo już na drugi dzień malec przybiegł z rozciętym palcem. Ale było to prawie rok temu, teraz malec sprawnie operował swym małym, mocnym nożykiem. Naśladując brata okorował pręty wierzbowe. I siedząc ze skrzyżowanymi nogami uważnie obserwował starszego brata jak ten rozczepiał na pewnej długości grubsze wierzbowe konary. Kiedy skończył te czynności Ude podniósł się i ruszył w stronę złożonych na kamieniu ryb. Wziął je i poszedł o całe strzelenie z łuku od na prędce założonego prowizorycznego obozowiska. Bahdur nie wytrzymał i zapytał brata- Braciszku, czemu idziemy z rybami tak daleko? – Mały Bahdur zadając to pytanie potknął się o kamienie. Ude bez słowa podał mu rękę, którą to malec skwapliwie chwycił. Ude odpowiedział na wcześniejsze pytanie – Widzisz Bahdur kiedy sprawiasz zdobycz blisko obozu, a szczególnie ryby w takim czasie, to musisz wiedzieć, że to tak jakbyś na ucztę zapraszał gości z tajgi a ryba niekoniecznie zaspokoi ich głód. Ty możesz być następny do zjedzenia – Malec trwożliwie spojrzał w śmiejące się oczy brata. Jednak odpowiedział z dziecięcą butnością – Mam nóż! Nie boję się, pokonam niedźwiedzia tak jak nasz sławny przodek Abba-abcziak. Ude uśmiechnął się i objął ramieniem malca, jednocześnie mówiąc – Oj braciszku, braciszku niedźwiedź jest duży i silny. Nawet ja teraz tylko pomagam tacie w łowach, bo mój czas jeszcze nie przyszedł a co dopiero ty Bahdur - Malec się lekko nadąsał, jednak po chwili już znów radośnie szczebiotał bez sensu.
Bracia doszli do dużego pnia, na nim to Ude złożył swą zdobycz i zabrał się za jej sprawianie. Na to tylko czekał czung. Kiedy Ude sprawnym Rychem przeciął brzuch ryby i wydobył wnętrzności psisko już czekało z otworzoną paszczą, merdając ogonem. To była jego część. Po wypatroszeniu Ude sprawnie naciął ryby za skrzelami i pomagając sobie kciukiem oddzielił łby razem z kręgosłupem. Jednak zanim dał je psu to wydłubał rybom oczy. To był przysmak. Podzielił się nim z Bahdurem. Malec z wielkim smakiem zjadł rybie oczy. Ude zjadł tylko jedno. Wracając do obozowiska z tak sprawionymi rybimi tuszami bracia przekomarzali się. Ude krzyczał do brata – Oddaj łobuzie jedno oko, zjadłeś cztery to było dla mnie - Bahdur śmiejąc się, wołał - Nie dam, to moje! – I biegał wkoło brata.
Kiedy wrócili do ognia Ude rozłożył na kamieniach rybie płaty, przedział je w poprzek cienkimi wcześniej przygotowanymi wierzbowymi prętami a następnie umieścił je w rozwidleniu przygotowanych przez siebie grubszych konarów. Końce rozczepionych konarów starannie związał pasmami kory i tak przygotowane ryby umieścił nad żarem ognia. Następnie, wyciągnął z torby brzozowe szczelne pudełko z solą i posolił obficie posiłek. Chłopcy siedzieli przy ogniu a czung, jak to on, wałęsał się gdzieś myszkując za czymś o czym tylko on wiedział. Posiłek był już prawie gotowy kiedy to Ude powiedział do brata, dając mu kociołek wyjęty z torby – Bahdur, idź nazbieraj trochę igieł świerków to zrobimy dobry napar. Malec wziął kociołek i ruszył w stronę ściany tajgi, jednak po chwili obrócił się i zapytał – A masz Sahar, Brat?! - Ude odpowiedział – Mam, idź już – Malec pobiegł.
W tym czasie życie w ułusie biegło normalnym trybem, kobiety szykowały posiłek, dzieci bawiły się a mężczyźni naprawiali siodła, broń czy też ostrzyli noże. Albo tak jak Bold po prostu spali. Czimur dręczyły jakieś złe przeczucia i już od rana co chwila przerywała sen Bolda swoim babskim gderaniem – Wstań, chłopców już długo nie ma. Wyszli jeszcze przed świtem. Ude zabrał oścień. Bold, mężu wstań boję się o nich, jeżeli poszli nad rzekę to wiesz sam. Teraz tam pełno niedźwiedzi. Bold naciągnął skórę pod którą spał na głowę. W końcu usiadł na posłaniu i z uśmiechem przemówił do ukochanej żony – Latasz nad moją głową jak wrona, której chciało by się jajka wybrać z gniazda i kraczesz. A co może się stać naszym synom, tak blisko wsi nie podejdzie żaden niedźwiedź tym bardziej, że ciąg łososi jest już od paru dni i wielu łowców chodzi nad rzekę. Uspokój się sroczko moja ty – Jednak Czimur nie dawała się uspokoić i tak nalegała na męża aż ten poszedł poszukać chłopców. Zabrał ze sobą swój oścień aby przy okazji także ryb połowić. Jak cień ruszyła za nim jego wierna towarzyszka łowów szara suka Isza.
Bahdur zbierając świerkowe igiełki zagłębił się w puszczy. Nagle coś rudobrunatnego mignęło na ziemi. Malec stanął i zaczął obserwować. Tak, to wiewiórka robiła zapasy orzechów na zimę. Mądre zwierzątko biegało niczym żywy ognik znosząc w jedno miejsce orzechy. Bahdur uśmiechnął się. Znał już zwyczaje wiewiórek i nieraz z bratem rabował ich spiżarnie. Teraz też chłopiec skradał się za wiewióreczką aby doprowadziła go do swoich zapasów. Był tak pochłonięty tropieniem, że nie zauważył jak cicho zza krzewu czeremchy wyłonił się olbrzymi, stary niedźwiedź. Ten stary samiec miał dni chwały i potęgi za sobą. Był już bardzo stary, zapadłe boki świadczyły, że szczęście mu nie sprzyjało w połowach ryb ani w innym polowaniu. Walczył o przetrwanie. Musiał nabrać tłuszczu na zimowy sen, inaczej nie przetrwałby zimy. Wyszedł prosto na chłopca. Bahdur zamarł ze strachu. Zwierz złapał odwiatr, który powiedział mu, że ma do czynienia z małą istotą niezdolną do walki. Stary niedźwiedź wiedział, że ludzkie szczenię to łatwy łup tym bardziej, że znał ten słodki zapach i znał smak ludzkiego mięsa, mięsa ludzkiego szczenięcia. Cykl księżyca temu już jedno takie szczenię ludzkie pożarł. Teraz szykował się na następne. Bahdur siłą woli przełamał strach i krzyknął z całej swojej dziecięcej siły – BRAT! BRAT! BRAT! - Ude nie słyszał tego krzyku stłumionego przez szum strumienia i pogłos wiatru. Jednak czung usłyszał, ułowił trwożliwe wołanie pomocy. Poderwał się niby strzała i zjeżywszy sierść na karku runął w ciemną otchłań pradawnej tajgi. Kiedy Ude to zobaczył, bez namysłu pobiegł za psem odruchowo już w biegu chwytając oścień. Bahdur rzucił w niedźwiedzia kociołkiem, co zdezorientowało bestię, na moment dając chłopcu chwilę na ucieczkę. Bahdur zaczął uciekać a zwierz podążył za nim. Stary leśny zbir biegł powoli jakby delektując się strachem ofiary, wiedział, że i tak ją dopadnie. Jednak nie przewidział, że odsiecz nadciągała. Malec krzyczał, co pomogło szybko zlokalizować go w ciemnej puszczy. Ude gnał niczym niesiony na skrzydłach stepowego wichru – burianu. I zdążył. Bahdur potknął się i przewrócił i kiedy bestia miała już go dopaść, szary żywy pocisk wypadł za krzaków i rzucił się na niedźwiedzia. Czung zaatakował pierwszy. Szarpnął kudłacza za zad. Kiedy ten obrócił się aby dopaść tego kto mu przeszkadza, czung odskoczył odciągając instynktownie kudłacza od malca. Niedźwiedź odpędziwszy na moment intruza chciał powrócić do swej ofiary jednak na drodze stanął mu nowy napastnik. Ude bez lęku stanął pomiędzy leśnym łowcą a swoim bratem. Z piersi młodego łowcy wydobył się okrzyk wojenny jego rodu słynne AAAASSSSSSSAAAAAA….!!! Po raz pierwszy okrzyk brzmiał w piersi młodzieńca tak groźnie. To nie była weselna gonitwa w osadzie klanu marala. To była walka o życie brata i własne. Ude nie czuł lęku. Wiedział, że nie ma odwrotu. On, Ude nie mógłby spojrzeć w oczy ojcu, ani nikomu w ułusie gdyby on uciekł a jego brat zostałby pożarty przez niedźwiedzia. Okryłby się hańbą. Ude czuł, że Bold postąpiłby tak samo. Ojciec dałby się zabić aby on Ude, czy też Bahdur przeżyli. Ude kipiał wściekłością i determinacją był gotowy do walki na śmierć i życie, krzyknął do brata – Uciekaj! Uciekaj do ułusu powiedz ojcu... niech inni przybiegną... Biegnij BAHDUR!!!!!
Bestia widząc uchodzącą ofiarę chciała obejść napastnika. Niedźwiedź czuł, że to szczenię nie jest pozbawione kłów. Ude śmierdział walką. Czung znów doskoczył do kudłacza i boleśnie szarpnął zębami. Jednocześnie na łeb zwierza spadł potężny cios ościenia. Ude wiedział, że wbicie tej wątłej broni na nic się zda więc z całej siły wziął zamach i uderzył żeleźcem ościenia jak maczuga prosto w okolice nosa niedźwiedzia. Ten ryknął boleśnie i już chciał ruszyć na Ude kiedy znów czung zatopił swoje potężne kły w jego szynce. Niedźwiedź atakowany z dwóch stron ryczał i miotał się. Każdy celny cios Ude był kwitowany głośnym okrzykiem bojowym AAAASSSSSSSAAAAAA….!!! Ude zatracił się w walce. Walczył o życie swojego ukochanego braciszka. Już raz uratował mu życie rzucając się w wody olbrzymiego Jeniesieju kiedy to malec nieostrożnie podszedł za blisko podmytej skarpy i spadł w bystry nurt. Ude skoczył bez zastanowienia za braciszkiem. Od tej pory ci dwaj byli nierozłączni. Teraz Ude walczył po raz drugi o życie brata.
Bold znając zwyczaje Ude i dobrze znając teren szedł prosto do miejsca gdzie obozowali chłopcy. Co pewien czas przystawał i uśmiechał się widząc odciski chłopięcych butów w miękkim żwirze. Nagle Bold stanął. Zobaczył, że biegnie ku niemu Bahdur. Bolda coś ścisnęło za serce, poczuł lęk jak nigdy dotąd, ojcowskie przeczucie, że coś się stało. Bahdur biegł i kiedy zobaczył ojca, jego małe nóżki jeszcze przyspieszyły biegu, potykał się o kamienie i wywracał się, jednak nie oglądając się za siebie szybko podnosił się i biegł. Bold podbiegł do malca, kiedy ten znów się przewrócił. Mocne ojcowskie dłonie podniosły malca z ziemi. Bahdur zdyszanym łkającym głosem wołał – Brat...! Niedźwiedź...! Tata...! Ratuj...! Tam...! Brat!- i wskazywał za siebie trzęsącą się rączką. Bold przytulił syneczka i powiedział - Bahdur, biegnij do ułusu. Najpierw powiedz o wszystkim stryjowi Batu - Urgowi. A później dopiero biegnij do matki – Po tych słowach puścił chłopca i pobiegł we wskazane miejsce. I o ile Ude podobny był do Burianu tak Bold gnał niczym zimowa Purga. Twarz łowcy nabrała ostrych rysów, nie czuł zmęczenia. Biegł po życie syna a może swoją śmierć. Isza wiernie gnała przy swoim panu gotowa oddać za niego życie. Pierwsza usłyszała ryk zwierza i zawołanie Ude oraz ujadanie czunga.
Ude był już bardzo zmęczony. Czung z niemalejącą zaciętością atakował starego kudłacza. Niedźwiedź rozdrażniony walcząc o przetrwanie jeszcze jednej zimy zdecydował się na śmiały atak. Zignorował czworonożnego prześladowcę, który szarpał mu skórę na zadzie i runął na Ude. Hakaski łowca zastawił się ościeniem. Ta wątła broń weszła po drzewce w kark niedźwiedzia i drzewce pękły pod naporem furii zaklętej w olbrzymim starym samcu niedźwiedzia. Jednocześnie kosmata, olbrzymia zakończona połamanymi ze starości pazurami uderzyła Ude. Młodzieniec wyleciał w powietrze niczym strzała wypuszczona z przedniego refleksyjnego łuku. Uderzył o drzewo, jednak podniósł się i dobył noża z pochwy. Z młodej piersi młodzieńca bez trwogi wydobył się w przeczuciu strasznej śmierci okrzyk rodowy. Dzikie AAAASSSSSSSAAAAAA….!!! I nagle już jakby z oddali Ude usłyszał jak wtóruje mu inne potężniejsze zawołanie. Tak dobrze znane ojcowskie groźne AASSSSSSSAAAAAA….!!! W głowie chłopca jak iskra szybko zapaliło się wspomnienie weselnej gonitwy. Kary ogier Ojca taranuje wierzchowca, którego dosiada nieuczciwy uczestnik gonitwy a ojcowska maczuga weselna spada na kark tegoż mężczyzny. Wspomnienie zamazało się. Ude pada na kolana i nie widzi już jak między nim a rozwścieczonym bólem starym niedźwiedziem wyrasta krępa, mocarna sylwetka ojca. Isza dołączyła do czunga, razem te psy stanowią parę z samego dna krainy złego boga Erlika. Niczym błyskawice psy miotają się kąsając kudłacza. A Bold raz za razem uderza w i tak już skrwawiony pysk starego samca. Niedźwiedź wie, że przegrał tą bitwę, być może ostatnią bitwę w jego życiu. On też chciał tylko żyć. Chciał skorzystać z prawa tajgi, które mówi, że słabi i bezbronni stają się łupem i pożywieniem silnych i mocnych. Jednak teraz między ofiarą a nim wyrósł mocarz, którego pokonanie może za wiele kosztować. Niedźwiedź jeżeli by umiał kojarzyć to może skojarzyłby w tej chwili Bolda z rosomakiem. Ani jeden ani drugi nie ustąpi. Tak więc kudłacz rzucił się do ucieczki. A za nim pognały dwa rozwścieczone psy, nadal nieustępliwie atakując tego, który ośmielił się zaatakować ich pana.
Bold pochylił się nad synem. Przyłożył ucho do ust młodzieńca a oczy skierował na jego pierś. Obserwował czy jego syn oddycha. Stary łowca wstrzymał oddech i zamarł w oczekiwaniu aby po chwili odetchnąć pełną szeroką piersią kiedy zauważył oddech syna. Gdzieś w oddali dobiegło jego uszu natarczywe ujadanie psów i głosy nadciągającej pomocy.
Ude był nieprzytomny. Jego dusza wędrowała po krainie przodków. Serce młodzieńca zaczęło łomotać ze strachu bo zauważył, że zaczynają go otaczać dziwne potwory o potężnych oczach i wielkich pazurach. Ich wielkie czerwone ślepia goreją nieziemskim ogniem. Otoczyły go niczym wilcza złaja w zimie. Ude stanął z nimi do walki bez strachu jak jeszcze przed chwilą stawał w obronie braciszka. Już te bestie miały rzucić się na niego, gdy nagle stanął obok chłopca szykującego się do walki olbrzymi niedźwiedź. Niedźwiedź przemówił do młodzieńca – Ude, synu Bolda, synu Abba-Abcziaka, mój synu, to jeszcze nie twój czas, wracaj do żywych. Przed tobą długa droga życia - Ude nie mógł otworzyć oczu, leciał w ciemność, widzenie zniknęło. Gdzieś niby odległe echa zaczęły dochodzić do jego świadomości głosy ludzi. Wraz ze świadomością chłopiec poczuł ból złamanej lewej ręki i połamanych żeber.
Kiedy starzy łowcy wnosili nosze do ułusu to panowała cisza. Gdzieś tylko w gerach krewnych Bolda i Czimur słychać było lamenty jak po zmarłym. Na spotkanie tego orszaku z rozwianymi włosami na wpółżywa z żalu i przerażenia wybiegła Czimur i nie patrząc na nikogo rzuciła się na nosze myśląc, że na nich spoczywa jej pierworodny, martwy syn. Ude jęknął kiedy matka upadła na niego. Obolałe żebra nie dały wydobyć mu głosu. Tylko Bold wesoło zawołał – Czimur! Kobieto, niedźwiedź go nie zabił ale ty to zrobisz na pewno!! Łowcy towarzyszący tej scenie zaczęli się śmiać.
Życie i śmierć przeplatają się w tej dzikiej i groźnej krainie. Gdzie Abbakan, Jeniesiej toczą swe szeroko rozlane wody a nad nimi szumi prastara, dzika Tajga matka karmicielka... |
|
| |
08-04-2015 23:45 | ULMUS | "Mięso, niedźwiedzie mięso ... żremy je na surowo" :) Jestem pewny że większość z Was wie kto to napisał pierwszy na świecie.
Chooraj - pięknie się poczytało . Dzięki. | 08-04-2015 19:55 | sumada | Świetnie sie czyta. | 07-04-2015 21:44 | WiktorB | Niech Ci Bór darzy. |
| |