|
autor: ULMUS20-04-2017 Do piątej rano
|
Pełnia. Kwietniową pełnię kocham. Pola jeszcze czyste, nic nie zasłania widoczności a księżyc wciąż wysoko. W powietrzu fruwają pierwsze zapaszki wiosny. Póki co ledwo wyczuwalne, troszkę porwane, niepewne, ale wielki wybuch zieloności, ciepła i ćwierkania wisi w powietrzu. Wszystko co prawda jeszcze utajone, bo siwe ślepia Zimy nadal łypią groźnie, lecz oczywiste już jest, że reżim słabnie.
W takiej atmosferze ląduję na ukochanym Podlasiu aby nocną porą krążyć, czyhać, wąchać, tropić i wyć do księżyca.
Andrzejek już znacznie wcześniej roztaczał miraże, jak to pod nową zwyżką na brzózkach, koło cmentarza, grasują dzicze hordy. Opowieściom nie było końca. Dziki miały tam chodzić na żer nieustannie, pojedynczo lub watahami, często jeszcze za dnia a jeżeli nie za dnia to o północy a jeżeli nie o północy to nad ranem. Wybór od przelatków po odyńce. Jednym słowem dzicze El’Dorado. Normalnie traktuję takie sensacje ze stosownym dystansem, ale Mistrz zawsze tak sugestywnie buduje napięcie, że już po kilku chwilach transmisji telefonicznej, wierzę we wszystko jak ekolog w ocieplenie klimatu i gotów jestem w te pędy gnać na łów.
Na szczęście, obowiązki zawodowe stają często na przeszkodzie pierwotnym instynktom i dzięki temu mam czas ochłonąć, zanim durnota weźmie górę nad rozumem. Rzecz jasna, tylko do kolejnego telefonu z informacją, że: "Dziki wyszły pod zwyżkę..." i wszystko zaczyna się od nowa.
Zajechałem prosto do domku myśliwskiego. W domku ruch jak w piekle po odpuście. Siedzą myśliwcy i debatują gdzie tu najlepiej czatować. Przyjechały wszystkie zuchy z północnego Mazowsza i niczym głodne wilczury wpatrują się w Andrzejka z nadzieją, że wytypuje im jakieś wyborne stanowiska. Nie znają chłopaki dobrze naszego obwodu, więc zrozumiałe jest, że podstaw sukcesu łowieckiego upatrują w solidnym podprowadzającym.
- Wypisałeś mnie na brzózki ? – pytam Mistrza.
- Nie. Posadzim tam Strażaka, tam dziki pewne.
- Odbiło ci?! Kurza stopa, przecież ja miałem tam siedzieć! To ja zasuwam na łeb na szyję, żeby zdążyć, od tygodnia faszerujesz mnie opowieściami, że amunicji nie starczy, jak tam usiądę a teraz pakujemy tam Strażaka? No szlag mnie zaraz jasny trafi!
- Cukru chcesz do kawy? – pyta Andrzejek niezrażony- Posadzim tam Strażaka, a „na gruszce”, na środku pola będzie siedział Czarek.
- Dwie łyżeczki proszę. Strażak na brzózkach, Czarek na ambonie, Sławek na Jeżynie... to ja chyba sobie tu posiedzę i fajek popalę, bo nie widzę lepszej alternatywy!
- Cicho, nie rzucaj się. My pójdziem na Krzeszew i ubijem co z podchodu. Noc jasna, wszystko widać a potem pójdziesz na brzózki.
- Jak na brzózki, skoro tam będzie Strażak?
- Ano tak, że mnie się zdaje, że oni dłużej jak do północy nie posiedzo. Jak zlezo, to ty sobie tam pójdziesz i dzika strzelisz. Ty cierpliwy, poczekasz do rana i strzelisz”.
- Chyba, że oni wcześniej strzelą, to ja sobie najwyżej z palca strzelę! – burczałem niezadowolony.
- Ha ha ha abo tam jeden dzik chodzi – Andrzejek łobuzersko przymknął ślepię – Oni strzelo jedne, to przyjdo inne a chłopaków trzeba posadzić tak, żeby dzika wywieźli. My możem se dzika strzelić kiedy zechcem a u nich dzików mało. No zbieraj się, pij kawe i lecim.
Jasne. Niby racja. Właściwie nie ma innego wyjścia. Chłopaki przyjeżdżają raz na gody, więc trzeba im dać najbardziej obiecujące stanowiska. Tak powinno być. Jak jedziemy do nich na kogutki, to też nas podprowadzają pod najlepsze krzaki. Ma rację Andrzejek. Wstyd mi oczywiście głupich dąsów i pretensji ale miejscówki "na brzózkach" wszystko jedno szkoda.
Księżyc świeci jak latarka z milionem ledów. Wszystko widać na kilometr. Zimny blask wydobywa z mroku niecodzienne, dziwaczne kształty. Przespacerowałem pół nocy za dzikami, aż w końcu strudzony, przyczaiłem się między rzeczką a młodnikiem, bezpośrednio przy świeżym tropie watahy, wyraźnie wyrytym na jasnym, siwym polu.
Siedzę skulony na stołku w cieniu olszyn. Noc chłodna, dobrze że wziąłem kurtkę. Arcysenna atmosfera. Nic się nie dzieje, wiatr ustał, strumień cicho szemrze za plecami. Trzymam kniejówkę na kolanach i kontempluję cudowną samotność. Niesamowity reset systemu. Polecam wszystkim przeżyć chociaż raz.
Andrzejek czatuje kilka kilometrów dalej, w podobnym miejscu. Jak go znam, to nie siedzi, tylko szwęda się po swoim kawałku łowiska przepatrując wszystkie dziury, miedze i krzaczki niczym mykita.
Jest prawie północ. Od pół rozlega się echo strzału. „No to pozamiatane, pewnie Strażak kropnął dzika” – pomyślałem. Z ukłuciem zazdrości zacząłem zbierać wszystkie graty, szykując się do odwrotu. "Z polowania zatem nici, trzeba chłopakom pomóc go ściągnąć, wypatroszyć, pogratulować. Tak, nie ma już na co czekać a poza tym i tak zaraz Andrzejek zadzwoni, żeby tam jechać". Dopiąłem kurtkę i narzekając pod nosem ruszyłem do samochodu.
Zajeżdżamy na pola za wsią. Owszem, było strzelane ale miny coś nietęgie. Owszem, pod brzózkami i pod gruszą na miedzy świeże tropy, ale miny dalej coś nietęgie i dzika nie widać. Po chwili wszystko staje się jasne. Koledzy dziki mieli na strzał obaj, ale jeden zasnął a drugi spudłował. Niezbadane są wyroki św. Huberta. Rzecz jasna, uczciwie współczuję chłopakom pecha, lecz jednocześnie muszę również bardzo maskować swoje zadowolenie z takiego obrotu sytuacji. Radość moja nie ma granic kiedy dowiaduję się, że Strażak i Czarek odpuszczają dzisiaj łowy definitywnie a rano nie zamierzają również wychodzić i zaraz wracają do domku żeby się przespać. Naprawdę bardzo chciałem żeby strzelili sobie dzika a nawet przyzwyczaiłem się już do myśli, że "na brzózkach" dzisiaj nie poluję, więc kiedy nagle okazało się że jednak mogę tu spróbować łowów, to oniemiałem ze szczęścia.
- Warto tam siadać jeszcze, "na brzózkach"? Północ, strzelane było, potem narobiliśmy zamieszania. Wyjdą po takim płoszeniu jeszcze raz?
- Oczywiście że warto! Te nie wyjdo ale wyjdo inne kabany - wielkie, szablaste, spasione. Wyjdo na sto procent. Warto, warto. Tylko teraz idź "na gruszkie", na środek pola. Bedziesz wszystko widział jak z wieży, to jak nawet gdzie daleko się pokażo to bedziesz podchodzić. Słyszał? – Andrzejek jak zwykle zaczyna podgrzewać emocje, cudownie zaciągając naszym śpiewnym, podlaskim akcentem.
- Jasne, wszystko słyszał. Lecę!
Pognałem na łeb na szyję, najpierw do książki, żeby zaktualizować biurokrację a potem co tchu "na gruszkę". Spocony jak ruda mysz po… no mniejsza z tym po czym, zasiadłem wreszcie na ambonce koło samotnej gruszy, w samym sercu wielkiej połaci pól, między dwoma lasami. Cisza, spokój. Dopiero teraz doznałem właściwego ukojenia i poczułem, że jest tak jak miało być od początku. Z namaszczeniem zatopiłem się w obserwacjach.
Lubię kiedy wszystko znakomicie widać, kiedy długie oko lornetki sięga aż po horyzont, kiedy żaden kształt nie ma tajemnic. Lubię, kiedy księżyc druh serdeczny, podświetla każdy skrawek ziemi i nie pozostawia cienia wątpliwości. Bardzo to lubię. Szkopuł w tym, że dziki tego nie lubią i zazwyczaj właśnie w pełnię mają głęboko pod chwostem wychodzenie na czyste, oświetlone pole.
W owym czasie (22.04.2011), byłem jeszcze młodym myśliwym, tzw. frycem i nie wszystkie arkana wiedzy łowieckiej były mi znane a dzicze obyczaje zdawały się być tajemnicze w szczególności. Siedziałem zatem nieruchomo jak krasnal ogrodowy, lustrując w skupieniu każdy skrawek ziemi i rozbierając na atomy każdą napotkaną sarnę w nadziei że jest dzikiem. Oczywiście żadna nie była dzikiem, bo każda była sarną. Na takich emocjach upłynęło dwie godziny jak z bicza trzasł.
Około drugiej (pamiętam jak dziś), pojawiły się daleko na polu dwa małe ciemne punkciki. Jako wybitny specjalista od saren, porwałem je natychmiast do wnikliwej analizy. Analiza była długa, system pracował ciężko, pot zrosił czoło. Wynik nie pozostawiał cienia wątpliwości - dziki!
"I co teraz?". Ciśnienie krwi osiągnęło najwyższy poziom. Jak na złość, jakieś kosmate chmurki zaczęły pełzać po niebie, zasłaniając księżyc wtedy, kiedy najbardziej go potrzebowałem. Dzikom w to graj. Wędrują po polach i buchtują zawzięcie. Dzieli nas co najmniej czterysta metrów. Po kilku chwilach pełnych rozterki, postanawiam że będę dziki podchodził.
Cicho niczym kot zjechałem z ambony. "Jaki mam wiatr ? Oooo jasna cholera, marniutki bo w stronę dzików". Pognałem zatem prosto przez pole, aby wyjść dzikom z wiatru, ale niestety... tylko fryc może mieć tak durne pomysły, że jak szybko przeleci przez wiatr, to dziki nie poczują. Po pierwsze o szybkim marszu od razu można było zapomnieć, bo trafiłem prawdopodobnie na pole ryżowe i zatonąłem natychmiast powyżej kostek. Brnąłem jednak konsekwentnie naprzód, nie zrażony niczym, wyciągając pracowicie z rozmokłej skiby kalosze razem z tonami błota. Troszkę przy tym posapałem, czasem wymknęło mi się jakieś kanciaste słówko, aż wreszcie wydobywszy się z magmy na śródpolną drogę odetchnąłem z ulgą. Mój wyrafinowany plan zakładał, że tędy podejdę dziki. Podniosłem lornetkę do oczu i zacząłem ponowne poszukiwania.
Spostrzegłem je błyskawicznie, gdyż właśnie z wielką gracją, środkiem pola, wiały do lasu. Wiały oczywiście poza zasięgiem strzału, chrumkając szyderczo. Przez chwilę pozwoliłem sobie na dość pospolity, niecenzuralny monolog, jaki zdarza się nawet dobrze wychowanym młodzieńcom w sytuacji kiedy nie wszystko postępuje zgodnie z planem a potem otrzepałem butki z błota, posłuchałem jak dziki łamią krze w leśnym ostępie, po czym postanowiłem, że skoro jest już prawie trzecia a zwierz jakoś nie idzie pod lufę, to czas pomyśleć o wygodnym łóżeczku i pachnącej pościeli.
Całkowicie pogodzony z porażką zawróciłem i krokiem zupełnie swobodnym, wręcz spacerowym, już nie jak ryś, ani nie jak ostatni Mohikanin, tylko zwyczajnie, jak szczeniak z kapciem w zębach, podreptałem do samochodu.
Szedłem beztrosko, powoli, co chwila przystając i lornetując okolicę w nadziei że coś spostrzegę. Wiadomo - nadzieja umiera ostatnia. Nic naturalnie nie spostrzegłem, bo jasne jest również jak słońce, że święty Hubert daje zazwyczaj tylko jedną szansę a wszelkie leśne pierdoły traktuje bardzo surowo i bezceremonialnie.
Samochód stał w cieniu śródpolnej stodoły. Podszedłem do wozu i rzuciłem okiem na pole ostatni raz. Ciemno zrobiło się jak na murzyńskim weselu, więc skorzystałem z noktowizora, który na tą okoliczność pożyczył mi Andrzejek. Jakież było moje zdumienie, kiedy na pobliskiej oziminie ponownie ujrzałem dwa dziki. Buchtowały w najlepsze. Naturalnie, były znów daleko, jakieś dwieście może trzysta metrów ode mnie, w związku z czym o żadnym strzelaniu nie mogło być mowy, bo nie dość że odległość nieregulaminowa, to jeszcze ciemno a na dodatek przyszła mgła jak wata, w której dziki pląsały niczym rusałki, znikając i pojawiając się na przemian.
"Co robić?!" Burza myśli omal nie zerwała mi czapki z głowy. Podchód odrzuciłem zdecydowanie, bo byłem właśnie po świeżych doświadczeniach z podchodem i mimo że tym razem wiatr był dobry, to uznałem że podchód nie jest moją najmocniejszą stroną. "Co robić, co robić?!" Wtem, myśl nagła jak piorun rozjaśniła niespodziewanie mrok, aż się wystraszyłem że dziki mogły ten blask zobaczyć. "Wiem! Pójdę ostrożnie do zwyżki na brzózkach. Dziki są na polu naprzeciw brzózek, jest blisko czwarta, to zaraz będzie świt, dziki będą schodzić nad ranem najkrótszą drogą do lasu, czyli muszą iść na brzózki a ja już będę tam czekał na zwyżce".
Ślepia zwężyły mi się chytrze jak staremu mykicie i wężowym ruchem ześlizgnąłem się z drogi na pole. Tu też było pole ryżowe, ale perspektywa upolowania dzika potęgowała siły, więc szybko i cicho "przepłynąłem" dystans dzielący mnie od zwyżki. Wdrapałem się zwinnie na górę i zamieniłem w pająka.
Czekam i obserwuję dziki. Jest... dwa. Dwa przelatki. Ganiają się po polu. Świta. Szarość opanowuje cały świat. Już widzę je bez noktowizora. Idą do mnie!!!
Chwytam kniejówkę. Pierwszy dzik sunie na sztych ale drugi, mniejszy, pokazuje połeć. Dzieli nas czterdzieści kroków. Pociągam za spust przed samym lasem. Dziki z hałasem znikają w gąszczu. Słyszę oddalający się tęten i trzaski które cichną gdzieś daleko, ale słyszę również łamanie gałęzi blisko zwyżki, w jednym miejscu... zdaje się że leży.
"Uffff... a to przygoda". Czuję zimno i gorąco na przemian. Spoglądam na zegarek - jest piąta. Pić mi się nagle chce jak we żniwa. Niewiarygodne, ale mam ze sobą torbę i termos z herbatą ("Coś takiego, jakim cudem?"). Wypijam herbatkę w mig. Siedzę jeszcze chwileczkę, ale wiem, że długo tak nie wytrzymam bo mnie za moment rozerwie z ciekawości.
Idę po dzika. Jest farba na zestrzale. Płucna, czyli jest dobrze. Jest więcej farby, widać ją na resztkach śniegu. Dochodzę po tropie do wielkiej kępy tarniny obok której rośnie młodnik sosnowy i brzezinowe chaszcze... i tu farba znika. "Wot siurpryza!" jak mawiają bracia Rosjanie. Oblatuję okolicę dookoła ale nic. Zaczynam się wściekać, snuć domysły, dramatyzować, miotać... "Zaraz, zaraz, od czego mamy Mistrza mego, kompana i druha serdecznego i jego niezawodną Zuzię York Terierkę". Telefon w łapę i wzywam pomoc.
Andrzejek przyjeżdża błyskawicznie, jakby był tuż obok, lub kucał niedaleko za stodołą i tylko czekał na sygnał. Dostaję krótki zestaw pytań: "Gdzie byłeś, gdzie strzelałeś, gdzie wleciały do lasu?" Równolegle również kilka "komplementów" na temat deptania po tropie zamiast obok tropu. Przyjmuję to "na klatę" i czekam aż Zuźka zacznie wreszcie działać.
- "Zuzia, szukaj dziczyska, szukaj ładnie!" - pada znane mi zaklęcie i piesek jak po sznurku jedzie w te zarośla co to je przed chwilą wertowałem. Dosłownie za dwie minuty York Terier Zuzia głosi zwierza. Głosi co prawda w takim stylu jak by kot miauczał, ale jakby nie patrzył, to jednak jest pies i robi piękną psią robotę. Po każdej takiej akcji Andrzej puszy się, dowodzi niesłychanej mądrości Zuźki i twierdzi, że nie ma takich pieniędzy na świecie ile ona jest warta.
- Oooo jaki ładny dziczek... mmm patelniaczek. Gratulacje ! – szczerzy kły Andrzej i wyciąga łapę ze złomem.
- No, cudo, naprawdę ładny... a jak ładnie strzelony - Zachwycam się dzikiem - Trzeba go będzie zaraz do moich rodziców zawieźć, powiesić, niech sobie przestygnie. Ja się chwilkę zdrzemnę, bo ledwo żyję a po południu go obrobię i potem pojedziemy otropić czy gdzieś inne nie łażą, dobra? - Radość ze strzelenia dzika omal mnie nie rozsadzi ale zmęczenie wręcz ścina z nóg.
- No dobra, dobra, tyle że zawieziem go zaraz nie do twoich rodziców tylko do domku i damy Strażakowi.
W zdumieniu, prawdopodobnie tak wysoko uniosłem brwi że zahaczyły o korony drzew, co Andrzej bez wątpienia musiał zauważyć, gdyż dodał zaraz polubownym tonem:
- Tak zrobim, bez dzika ich stąd nie wypuścim a oni jak będo tak polować jak do tej pory to na pewno nic nie strzelo a nie wypada żeby na pusto odjechali, prawda? A my se strzelim dzika kiedy zechcem. Dobra? No. To dawaj, teraz patrosz raz dwa, bo nie ma czasu.
Zawieźliśmy kabanka na kwaterę, powiesiliśmy a potem obudziliśmy chłopaków. Uściskom i podziękowaniom nie było końca. Co najlepsze, poczułem wówczas, jak niebywale przyjemnie jest obdarować kogoś dzikiem. Przyjemnie w dwójnasób, ponieważ opowiadając po raz setny nocną przygodę, dopuściłem sobie do rozumu, że "dzika to se moge strzelić kiedy zechce". Owo krótkotrwałe i próżne, ale niezwykle przyjemne doznanie, święty Hubert weryfikował później wielokrotnie, doświadczając mnie licznymi porażkami, ale wtedy, przez chwilę, naprawdę myślałem, że "dzika to se moge strzelić kiedy zechce" i czułem się jak Mistrz.
Spałem snem kamiennym i nie śniło mi się nic. |
|
| |
03-12-2017 08:39 | julian | UFFFF, byłem na łowach, alem się zmachał. Ulms następnym razem też się z Tobą wybiorę.
Pozdrawiam D.B Julian | 02-12-2017 12:55 | Bi-Se | Allleż masz,,lekkie pióro",z nieukrywaną przyjemnością przeczytałam:)
Darz Bór!
Obyś znalazł więcej czasu na takie przygody i opisy,życzę
-nieznośna Bi-Se :)
| 24-05-2017 13:00 | Adrianooo | Jak każde Twoje opowiadanie, tak i to, jest lekkim piórem napisane. Gratuluję przygody, pozdrawiam serdecznie, DB! | 25-04-2017 01:02 | Ziggy | Opisana historia jest niejako odbiciem rzeczywistości w naszym światku myśliwskim, w którym jak widać wszystko jest możliwe.
Nie jest łatwo przekazać za pomocą pióra barwnie swoją myśliwską przygodę, Tobie udało się to zrobić prostą stylistyką którą cenię najbardziej. Potrafisz przelać na papier to co w swym życiu myśliwskim przeżyłeś i widziałeś, a czego nie każdy potrafi dostrzec.
Czytając nie nudziłem się lecz polowałem i przeżywałem razem z Tobą.
Gratuluję talentu literackiego.
Darz Bór Z Królicki | 24-04-2017 19:35 | CYJANEK | Całe noce spędzone z flintą samotnie, jedynie w dalekim towarzystwie Księżyca to kwint esencja polowaczki. Super akcja i prawdziwie pokazane emocje młodego myśliwego :) Czekamy na następne refleksje :) Darz Bór | 24-04-2017 18:21 | sumada | Fajnie się czytało. | 23-04-2017 06:15 | wicar | Ulmus - ŚWIĘTA PRAWDA!
Nic dodać - nic ująć - samo życie.
Pozdrawiam. | 20-04-2017 14:38 | kosinus | Hej ULMUS! Gratuluje ciekawego opowiadania, świetnie sie czyta. Pogratulować też kompana! PS. Pisz częściej! Darz Bór! Kosinus |
| |