|
autor: krogulec14-09-2005 Rozmyślania Szponiastego
|
Niezbyt piękny był to dzionek, ale jak zwykle knieja mnie wzywała, tym bardziej że od soboty tam nie byłem. Pośpieszna kanapka w garść, ubranko na cebulkę, sztucerek w pokrowiec, dodatkowe pełnopłaszczowe w kieszeń i jazda.
Trochę padało, raz deszcz oklejał szyby to znowu wirowały płatki śniegu. Normalnie pokonuje te trasę w 25 - 30 minut tym razem trwało to niemiłosiernie długo. Dojechałem pod leśniczówkę, książka wpisów była upstrzona moimi wpisami, nikogo więcej od paru dni las nie widział. Po krótkim zastanowieniu podjąłem decyzję, aby pojechać na ulubiony „dołek koło kamienia”, gdzie mam zimowe nęcisko i gdzie od 3 tygodni karmię i obserwuję odyniaszka. Był to taki niezbyt pokaźny karpiowaty wycinek, ale może już około 100 kilogramów, a poprzez to, że widywałem go za każdym razem w tym samym miejscu prawie traktowałem go jak domownika.
Masz szczęście ; szeptałem mu nie raz obserwując jak demoluje całe misternie przygotowane nęcisko . Odkąd się poznaliśmy miałem w odstrzale same warchoły, a on w ramach rewanżu za „ pełną michę” gonił wszystko co chciało choć się zbliżyć do dołka . Ot wdzięczność! W dalszym ciągu umilałem jednak „mu” długą zimę, co drugi dzień wsypując pod nacięte pieńki i owsianą słomę -kukurydzę, czasami stary chleb lub inne przysmaki mając nadzieję, że w końcu przyjdzie mi na strzał jakaś watszka młodzieży .
Tym razem już wysiadając z samochodu zauważyłem, że dziczek musiał być nieco zdesperowany brakiem świeżej dostawy, bo pobuchtował mi całe podejście od szutrówki, przez górkę, liczne świeże tropy świadczyły, że kursował dosyć niedawno, mimo jeszcze białego dnia. Widocznie ostatnie długie i silne mrozy nadszarpnęły zapasy słoniny pod płaszczem .
Usiadłem sobie na wyciszoną ambonkę chociaż od czasu do czasu porwisty wiatr wiał mi śniegiem prosto w twarz. Osłoniłem twarz i zamieniłem się w „oczekiwanie”. Nie minęło jakieś 20 minut jak usłyszałem wśród zawodzenia wiatru charakterystyczne stąpanie i trzask łamanych gałązek i chrobot zmrożonego śniegu. Ścisnąłem sztucerek w rękach i wysunąłem lufę przez okienko nasłuchując i wbijając wzrok w ścianę lasu.
Nawet nie zauważyłem, kiedy zupełnie po przeciwnej stronie w głębi polanki wychynął z lasu okazały mykita, w momencie, kiedy przystanął zacząłem gorączkowo się przezbrajać wyciągnąłem z komory Hammerheada, szybko wsunąłem pełny płaszcz, lecz jak cichuteńko zamknąłem zamek i podniosłem broń do oka, lisiura zniknął po lewej stronie w młodniku. Gotów na to, że może zatoczyć koło postanowiłem zostawić ten „lisi patron” i czkać na rozwój sytuacji. Po chwili po prawej stronie ponownie usłyszałem trzask łamanych gałązek i ciche stąpanie. Odsunąłem zamek, aby się przezbroić w kulę godną dzika, gdy nagle w odległości ok 50 m z lasu wysunął się drugi lis, przedefilował lekkim truchtem przez nęcisko i zanim powtórzyłem historię z przekładaniem kuli zniknął po lewej stronie w młodniku.
O ile ten pierwszy mimo znacznej odległości był duży to ten wydawał mi sie niezbyt okazały. Plułem sobie w brodę, że te przekładanie kulki to taki sobie pomysł i trzeba jednak kupić na takie przypadki broń kombinowaną.
Rozmyślając tak nie zauważyłem, kiedy na nęcisku znowu pojawił się lis, zrobił to tak ukradkiem, że nie zauważyłem kierunku wyjścia, ale był i tyle . W momencie, kiedy się złożyłem do strzału w krzakach znikała jego bujna kita, wyraźnie się czegoś spłoszył, mimo że zrobiłem to bezszelestnie a wiatr częstował mnie lisim odwiatrem, więc wyczuć mnie nie mógł, pomyślałem, że to chyba stały bywalec nadciąga i go spłoszył, bo już kiedyś widziałem jak lis wiał przed nim co sił w stawkach.
Ostatecznie pozostawiłem kulę dziczą i pomyślałem, że niech się dzieje, co chce.
W tym momencie usłyszałem wyraźny kaszel, a po chwili od strony młodnika wychynął ponownie mykita, sznurując w moją stronę. Tego za wiele - pomyślałem. Robią sobie jaja ze mnie czy co?. Błyskawiczny skład, huk strzału i leży, nie dalej jak 40 m od ambony. Przeładowałem broń zapaliłem papierosa (bo jeszcze wtedy paliłem ) i zacząłem rozmyślać jak tu postąpić: siedzieć dalej czy sobie darować ten wieczór. Nie raz było tak, że jak Św. Hubert dawał, a ja wybrzydzałem, to potem tygodniami zwierzyna mnie omijała, stąd decyzja strzału tą nie lisią kulą. „Wot - żyzń” może chociaż na jakieś wstawki się ta skórka nada. Tak sobie dumając usłyszałem ponowny szelest i na nęcisko w zapadającym mroku wychynął stary znajomy. Kiedy zaczął się delektować kukurydzą spojrzałem na zegarek. Była 17-sta min 40 i może około 10 minut po strzale!
Gruby zajadał sobie w najlepsze ,a ja go pasłem obserwując w lornetce, mimo że już na nęcisku trudno go było dojrzeć. Natomiast z boku na nie rozdeptanym śniegu widać go było całkiem dobrze. Nie masz rodzeństwa młodszego czy co? - pomyślałem cicho pomstując w duchu na odstrzał jaki miałem w kieszeni, a on sobie mlaskał, chrupał i kręcił się posilając się wygrzebywanymi ziarnami. Nie chciałem mu przeszkadzać, ale robiło sie coraz ciemniej i moje siedzenie stawało sie już powoli bezcelowe, a on sobie jadł i jadł, co chwila podnosząc głowę i nasłuchując.
Postanowiłem, że chyba go przepłoszę, abym mógł już sobie pójść i zabrać lisiurę. Zagwizdałem, zapaliłem papierosa, a on nic. Po około 40 minutach pastwienia się nad kukurydzą postanowił obejść swój rewir. Najpierw poszedł na prawo, brzegiem lasu, aby po chwili wychynąć pod świerkiem tuż pod samą amboną, stąd zatoczył koło zawietrzył i skierował się prosto do lisa, obwąchał, popchnął go do przodu i zaczął się dobierać do jeszcze pewno nie do końca wystudzonego truchła .
Tego było za wiele wrzasnąłem na niego a on stanął, zaczął wietrzyć, kłapać orężem i stękać, ale nie ruszył się na krok. Wrzasnąłem jeszcze raz o wiele głośniej, a on odskoczył w krzaki, ale stał dalej 3 m od lisa raz to wydając pomruki, a raz to kłapiąc.
Po dwóch - może trzech minutach oddalił się w końcu niezbyt spiesznie. Słyszałem jeszcze długo sapania i niezbyt zadowolone pomruki. Muszę przyznać, że po liska szedłem z załadowaną bronią, zdjętą lunetą i zapaloną czołówką ze względu na prawie całkowitą ciemność, nie będąc do końca pewny czy sobie odyniaszek rzeczywiście daruje tę świeżynkę w postaci lisiej padliny. Lisek niestety okazał się młodym psem lekko parchatym, prawie bez ogona, a dziura po kuli, no lepiej nie mówić.
ps. ......i jak tu nie mieć kniejówki, właśnie przerabiając ten tekst, a powstał on jakiś czas temu , mam w kieszeni zezwolenie na zakup kolejnej jednostki - oczywiście kniejówki , a wybrana jednostka już zmierza w moim kierunku ....
|
|
| |
16-09-2005 09:28 | Alej..... | Ten, to nawet w lesie ... kaszel usłyszy ...
PS. A co do kniejówki, to i ona nie zawsze sie nada ... Właśnie wróciłem z kilkudniowego "rykowiska" (nie ryczą!). Choć miałem kilka byków i ... rysia (przyszedł mi na 8 m!) jednak ani kula ani śrut się nie przydały - nic strzałowego. Za mną to chodzi jaśniutki zoom. Ale jego cena zabija. Pozdrawiam. | 14-09-2005 23:42 | wsteczniak | No tak - kniejówkę warto mieć a jeszcze lepiej, to mieć ze sobą Bwana-Kubwę z łukiem(tak się chyba ten ludojad nazywał). Tam wymiana pocisków mniej uciążliwa jest, szybsza i bezgłośną.
Takaja żyżń achotnika. Był czas, że na ambonę targałem to co ryżego rozrywa i tą co dziurawi. Jak miałem komplet, rudy chodził na 100 m, gdy sporadycznie rezygnowałem z tej co dziurawi, przychodził na 30 m , lub wyjeżdzał spod ambony. Tylko wtedy.
Ale żeby laryngolog kłócił sie w łowisku o kawałek parchatego ścierwa - pierwsze słyszę. Całe szczęście, że zgrabnie to opowiedział |
| |