|
|
|
|
autor: krogulec07-11-2005 takie tam polowanko
|
No to tak .....
Od czasu do czasu lubię sobie w okresie wiosenno – letnio – jesiennym pojechać na jak mawiał Kubuś Puchatek, na małą „przyprawę” . W moim języku oznacza to powrót co najmniej następnego dnia. Plecak , kanapki , aparacik , picie co oznacza picie no i sztucerek i inne imponderabilia ..... tak więc jazda do łowiska z pełnym wyposażeniem.
"Przyprawa" oznacza również łażenie bądź siedzenie na ambonie przez całą noc .... no ewentualnie krótka drzemka na zwyżce lub ambonce bez schodzenia ze stanowiska .... "Przyprawa" to również słuchanie odgłosów i orientowanie się co w przysłowiowej trawie piszczy .....
No wiec było to dawno temu ......chyba w zeszły piątek ..... tak zacząłby cytowany Kubuś Puchatek który ze swoim siedmiomilowym lasem i rozdziałem „Tam gdzie nie było śladów łasiczki” w mojej młodości wyrabiał we mnie pociąg do lasu ...
No wiec pojechałem .... wpis do książki na Łąkę Birmana i hajda .... Mój wpis był jedyny mimo że dokonałem go o prawie 20- tej. Tego dnia jakoś nikt nie chciał polować, upał susza i sezon urlopowy zrobiły swoje, a jeszcze do tego najbliższa prognoza rokowała załamanie się pogody nad ranem i burze i burze i bu....
Dojazd do łąki zajął mi od wpisu jakieś 10 minut drogi przez las następnie przez nieistniejącą już prawie wieś o nazwie Zaborowo gdzie zostało parę numerów chałup i dużo świeżego boru .... samochód pozostawiłem na skraju łąki i zacząłem powolny podchód z ciężkim plecakiem wyładowanym wiktuałami na noc , ocieplaczem i kurtką przeciwdeszczową oraz nierozłącznym pastorałem w ręku ..... Mimo totalnej suszy chmary komarów i much wszelkiego autoramentu towarzyszyły mi do samej ambony z której w zeszłym tygodniu kolega pozyskał kozła, ale jak się przyjrzałem nie był to „mój” wychodzony jeszcze w czerwcu stary szydlarz, ale jakiś młodszy i nie tak uformowany pseudo widłak ... Na tej łące wychodziło parę kozłów ale jakoś na te „moje" nikt jeszcze nie wszedł więc było dużo nadziei że a nóż .... Kiedy pokonałem ostatni szczebel dość wysokiej drabiny , rozlokowałem klamoty i broń oraz rozsiadłem się wygodnie zastanowiło mnie, że jakoś bzyczący rój nadal nie dawał za wygraną rozejrzałem się wokoło po ambonie dostrzegłem „to coś” czego się właśnie najbardziej obawiałem. Nad moją głową w samym kąciku dwuspadowego daszku rozrastał się powoli wycelowany we mnie monstrualny kształt pracowicie budowanego gniazda szerszeni. Pomny już wcześniejszych ukąszeń w głowę jakie miałem okazję przeżyć, a porównywalnych do uderzenia młotkiem zsunąłem się bezszelestnie z ambony zabierając wszystko co w pocie czoła naniosłem.
Znajomy kłąb komarów spowił mnie ponownie, a utracona czujność czekisty została zdemaskowana natychmiastowym oszczekaniem mnie przez podnoszącego się nieopodal kozła, zanim się zorientowałem o co chodzi - do poszczekującego kozła dołączył jeszcze jeden odgłos, a potem z lasu odpowiedział jeszcze jeden...... misterny plan wziął w łeb. Do samochodu doszedłem ociekając potem i walcząc z komarami .. decyzja była szybka .. nowa zwyżka na zrębie na Zaborowie .. Droga przez las po wertepach samochodem nie należy do najmilszych szczególnie jak się spieszy. Wysiadłem - w kieszeń latarka bo wracając będzie już ciemno, a plecak zostaje ....... Sztucer , lornetka no i koszula na grzbiet bo przecież zaraz słońce zajdzie ..... pastorał ..... powolny podchód od strony łąki, aby nie dać się zobaczyć z miejsca gdzie zazwyczaj leżą i obserwują kto idzie .... zwyżka niestety świeża bieleje „ledwo-co” przetartym drewnem pewnikiem widoczny na niej jest każdy ruch. Dwa tygodnie wcześniej właśnie tu kozioł mnie zoczył jak podnosiłem karabin .... i tyle go widziałem, stary cwaniak siwa morda, z jednej strony szydło z drugiej szóstak ot taki w sam raz na drugą klasę.......
Kiedy idąc łąką doszedłem na wysokość zwyżki musiałem przejść około 20 m lasem już przy pierwszym kroku chrzęst chrustu, ściółki i niezliczonych szyszek przypomniał mi, że człowiek niewiele potrafi .... jak sobie nie wygrabisz podejścia wcześniej to przy takiej suszy jaka jest w tym roku podchód jest co najmniej głupim dowcipem .... Wdrapawszy się zwyżkę na próżno wypatrywałem czegokolwiek .... parę sójek, nietoperza odmierzającego ścianę lasu tam i z powrotem oraz trochę trzasków od strony łąki, to wszystko co zanotowały moje zmysły. Była dwudziestadruga trzydzieśći, widoczność już niezbyt dobra mimo połówki księżyca dała mi sygnał do zejścia ..... Decyzja i do samochodu .... jadę na pola .....
Obładowany plecakiem, bronią nieodłącznym pastorałem na „w razie czego” szedłem przez gęstniejący mrok. Księżyc od strony pleców, z jednej strony łąka świeżo skoszona, po drugiej stronie mieszanka ... już na podejściu otwartym polem zobaczyłem w niezbyt wysokim łanie sterczące czarne uszy dzika, wiatr mi sprzyjał, ale „co zacz” można było jedynie stwierdzić z wysokiej ambony .... zanim jednak doszedłem te prawie 150 m to usłyszałem szum wycofujących się zwierzaków ....
Rozgościłem się na ambonce wyjąłem to i owo do picia i przekąszenia i żując kanapki lornetkowałem gęstniejący granat nocy ... Sylwetka sarny, ale czy to kozioł czy koza? Trudno, nie dowiem się nigdy ..... około 23 księżyc się prawie schował za horyzont żółty taki jakiś chyba zmieni się pogoda... Rozgwieżdżone niebo jednak nie dawało aż tyle światła, aby można było rozpoznać ... Sztucerek stał sennie w kącie, lornetka zadyndała na gwoździu, a 24 – tą uczciłem zwinięciem się na desce w sobie tylko znany sposób (a mam 186 cm wzrostu) i po uprzednim założeniu polarka na koszulkę dopadła mnie słodka drzemka ..... i tak niewiele było widać, ale słychać było wszystko.....
Tak około 1- szej obudziło mnie rozkoszne mlaskanie dochodzące jakieś 20 metrów od ambony, pozycja siedząca, lornetka ......są no tak dwie rozkoszne loszki z przychówkiem położyły się i wczasują się w pełni. Młode harcują, przekąszają niektóre jeszcze pchają się do cycka.
Po około godzinie tej niechcący wspólnej siesty stuknąłem butem w stojący na podłodze termos. Rozkoszne mlaskanie przerodziło się w szum oddalającej się w zbożu watahy .... a potem cisza.
Powoli zaczynało się rozjaśnienie nad horyzontem , potem nieśmiałe przecieranie się wśród chmur, a w końcu czerwonawy brzask ..... Nieopodal kicały dwa zające "dyżurne" od lat w tym samym miejscu . Jakieś 150- 200 m przesznurował raźno mykita powracający z nocnego wypadu, a po przeciwnej stronie widziałem jak przez zboże sadzi spłoszony przez coś lub kogoś kozioł, parostki były widoczne, ale forma nie do zarejestrowania zniknął za wzniesieniem szczeknął sucho dwa razy, raczej jakoś tak młodzieńczo ....
Pełny brzask zaczerwieniał sylwetką kozy i koźlęcia na zielonym tle świeżo skoszonej łąki , tu chyba już nic nie będzie się działo pora wracać na wpisaną łąkę Birmana ....
* * *
Pozbawiony bagażu raźno ale rozważnie poruszałem się przez łąki ścianą lasu , w oddali zaczynało grzmieć i granatowo sine chmury nie wróżyły nic dobrego .... Wszędzie wiało pustką i całkowitym przyczajeniem się przed zmianą pogody wszystkiego co żyje tylko ten jeden facet czyli ja zachowywał się nieadekwatnie do tej porannej pory ...
Łąki były naprawdę opustoszałe ruch na nich kończył się widocznie razem z porannym słońcem nie dziwota w końcu od 3 tygodni upały zmieniły wszystko w sposobie zachowania .... a tu się zrobiła prawie 5 rano pora więc na las ...
* * *
Szedłem powoli duktem leśnym wśród starodrzewia słońce nie było tak natarczywejak na łąkach. Było coraz bardziej parno a z oddali dochodziły pomruki burzy. Po jakichś 400 – 500 metrach, które przeszedłem od samochodu pozorną ciszę zakłócaną od czasu do czasu chrzęstem moich kroków po zupełnie wysuszonej ściółce przerwało ostrzegawcze szczeknięcie, a następnie odgłosy „skocznej” ucieczki .... Zamarłem w bezruchu, a następnie zacząłem powoli okrążać rejon świeżych nasadzeń. Odgłos szczekania ustał, a bzyczenie komarów było jakby jeszcze bardziej uciążliwe .... dzięki zrywce drzewa miałem oczyszczone możliwe podejścia stawianie kroków było coraz bardziej uciążliwe, bicie własnego serca stało się łomotem prawie zagłuszającym burzę .. Po pokonaniu około 50 m nagle pośród drzew na górce zobaczyłem sylwetkę czerwienią odcinającą się od zieleni podszytu i ugru pni sosny .... Przez moment siwy pysk i uwsteczniające się parostki były super widoczne ... szydło lewy i szóstak prawy ..... spokojnie zszedł z górki i zapadł się w zieleni ...... szybie podejście kilkudziesięciu metrów, pot leje się strumieniami .... stojąc teraz na górce widzę jak znika za mygłą pociętej papierówki, już nie patrzę w lornetkę skradam się z bronią przygotowaną do strzału, widzę jak znika w następnej kępie jestem na drodze jeszcze parę metrów ...... i nagle słyszę ... dzień dobry ... a poszedł tamój do Dłóżka (nazwa jeziora) ... Spojrzałem na zegarek w komórce była akurat 5 jakieś 40 .... nie najlepiej ta komórka pokazuje czas, późni się jak zwykle około 8 minut w lesie czas pracy jest odmierzany porami roku a latem zrywkarze z końmi są z brzaskiem ... ale po kozła jeszcze pojadę ..... wiem który to zacz ........ |
|
| |
25-08-2008 21:56 | Paweł135 | Czyżby w opowiadaniu chodziło Ci o jezioro Dłużek koło Jedwabna??? Tam pracuje mój brat w lasach. | 19-11-2005 21:52 | wsteczniak | Taki tam komentarz ; Jakbym tam był. Szczególnie gdy ten pot oczy
zalewał, przez co pastorał gdzieś się zapodziewa.
Jedno mi się nie zgadza - to kimanie na ławeczce. Przekonany byłem, że takiemu przebrzydłemu ptokowi - na gałęzi dość miejsca.
Ławeczkę - na te dwie, trzy godzinki - chciałem mieć dla się. | 08-11-2005 10:51 | Alej..... | Dobrze, że od czasu do czasu chce Ci sie Krogulcu coś skrobnąć. Bo miło się to czyta.
Lubię szkice Twoich wspomnień jak powiedzmy ... Twój Uszatek miód. Jasne, że mógłbym żyć bez nich ale co by to było za życie ...
Pozdrawiam Cię serdecznie. Alej....
PS. Przyznam Ci się jeszcze, że mobilizujesz mnie nieco jednak choć już zacząłem (jakieś tam felietoniki) to opornie mi coś idzie ...
. |
| |
|
|