Pogoda przepiękna - słoneczna.. grzech przesiedzieć popołudnie w mieście. Nosi mnie, bo niedawno dokupiłem 223 – więc przeżywam emocje nowego sprzętu. Założona fajna lunetka Zeissa 3-9 x 40. Przystrzelałem zestaw na strzelnicy – rewelacja. No nic – wracajmy na ambonę...
Słonko jeszcze wysoko - chyba się trochę zagapiłem – bo koło stu metrów dojrzałem odchodzącego od ambony lisa. Odczekałem kiedy dość wysoko skacząc w trawach wybiegł na łąkę – na 120 metrze został w ogniu. Dalszy czas poświęcam na kontemplowanie spokoju i przyrody... Pomalutku słonko ma się ku zachodowi (i jak napisał Mleczko: „I ja je rozumiem” ).. Z lasu i trzcin zaczynają wychodzić sarny... Emocje nieco opadły.... Spokojnie pasą się. Z trzcin opodal wyszła dorodna młoda koza z koźlęciem - pasie się ze 150 m pod wiatr. Nagle – ze 100 m dalej wychodzi mocny szóstak – pasie się zerkając coraz to w kierunku młodej mamy. Mając ich pod wiatr – słabiutki jednak – sięgam po wabik – i próbuję mikotać. Nie mam doświadczenia – więc nie robię sobie wielkich nadziei. Ot – zabawię się w swata . Kozioł – o dziwo – zareagował i podszedł bliżej do kozy. Chwilę później doskoczył słabszy kozioł – no i wciął się szóstakowi między wódkę a zakąskę. Mocny nie pozostawił cienia wątpliwości – kto tu jest panem... Przegonił młodego aż się kurzyło pod sama ambonę. Dama patrzyła obojętnie. Obejrzałem go sobie dokładnie – słaby widłak – do selekcji. Mogłem strzelać ale.. szkoda mi było rozwijającej się sytuacji..
Nagle patrzę – na zawietrznej – tuż pod amboną łazi mi kolejna koza z koźlęciem.. No - myślę sobie – szyję sobie ukręcę. Ruch – cholera - jak na Krakowskim. Szóstak zaczął ostro dobierać się do kozy – ta jednak nie miała zbytniej ochoty na amory i dość ostro odbiegła kilkadziesiąt metrów zostawiając koźle samo na środku łąki. Z zarośli wyszedł trzeci kozioł – podszedł do koźlęcia – obwąchał – na szczęście nie miał inklinacji do nieletnich. Wróciłem wzrokiem pod ambonę – obejrzałem z 10 m ponownie kozę z koźlęciem... Nagle patrzę – niech to szlag ! Tuż pod amboną myszkuje lis... Nie mam szans wychylić się i strzelić – za blisko – na 100% zauważy ruch. Na szczęście – budowniczy ambony źle wymierzył drzwiczki i zostawił pięciocentymetrową szparę. Bez większych ceregieli złożyłem się do lisa. Zamazany obraz w lunecie – ale chybić nie można było. Lis wypełnił całe pole. Został w ogniu. I tu moje zdziwienie – pasąca się kilka metrów obok koza... zareagowała niedbałym uniesieniem na chwilę łba. Koźlak podobnie – i spokojnie pasły się dalej. Zaaferowane romansujące towarzystwo – jakby w ogóle nie usłyszało strzału.
Zaczynało zmierzchać.. mój selekcyjny widłak odszedł na ponad 200 m – popatrzyłem z lekkim żalem – no cóż – nie wszystko naraz... A jednak przeznaczenie kazało mu zawrócić w kierunku ambony. Ustawił się na blat dokładnie w miejscu gdzie został pierwszy lis. Mocno już zmierzchało – i teraz już nie miałbym szans go ocenić. Jednak, jako że obejrzałem go sobie dokładnie wcześniej – zdecydowałem się na strzał. Błysk ognia w lunecie oślepił mnie na chwilę. Odczekałem echo... i cisza. Żadnego ruchu. Łąka nierówna – więc nie mam szans dojrzeć cokolwiek. Po 10 minutach zszedłem – był tam, gdzie go trafiłem. Precyzyjny strzał na szyję. Mocno już było ciemno kiedy dotarłem objuczony do samochodu... Uff.. takiego zamieszania dawno nie przeżyłem.
PS. W Lublinie główna też nazywa się Krakowskie Przedmieście. Stąd tytuł.