Poniedziałkowy poranek przywitał nas pięknym, świeżym śniegiem. W pracy czas się dłużył szczególnie, kiedy niebo stawało się bezchmurne i naszła mnie myśl ruszenia do łowiska. Ok. 15.00 zagadnąłem Dugasa - może wyskoczymy wieczorem na dziki?
Nie trzeba było namawiać. Zapalony do wspólnych wypadów na polowania, autor m.in. pięknej fotki „strzał do dzika” /w galerii/ spytał; o której jedziemy?
W łowisku byliśmy ok. 20.00. Wybór miejsca, zapis w książce i… na ambonę pod lasem przy przykrytym śniegiem ściernisku po kukurydzy, której dziki „zżarły" nam na kwotę ok. 10.000 złotych. W pobliże ambony jednak dojechać się nie dało. Zaspy, które potworzył wiejący wiaterek spowodowały ugrzęźnięcie samochodu tuż za domostwami Prądów. Musieliśmy się wycofać, zmienić lekko plany i utartą drogą dotrzeć do sąsiedniej ambony. Tu czekała nas jednak przykra niespodzianka. Drabina ambony nie nadawała się do wejścia i tak, przez pola doszliśmy do wcześniej ustalonej ambony. „Jak tu coś strzelę, czeka nas forsowne ciągnięcie” powiedziałem - ale Dugas - przypominając sobie moje opowieści, jakby moimi słowami odpowiedział; martwić będziemy się później! Usiedliśmy. W ruch poszedł sprzęt fotograficzny, na którym zostały utrwalone sceny z pięknej, księżycowej nocy. Ustaliliśmy, że siedzimy do 21.30, bo rano trzeba być w pracy.
Dziki się nie pokazywały, jelenie też jakby zaspały, robiło się nam zimno. Ostatni rzut okiem przez lornetkę i….są!
Cztery sztuki buchtowały w pobliżu ambony, na której mieliśmy siedzieć. Przez pół godziny obserwowaliśmy je spokojnie żerujące, zimno połączone z emocjami dawały się we znaki. Nie decydowałem się na pochód, bo nie miałem pastorału, a dziki były na otwartym polu. Dziesięć minut później zdecydowaliśmy się zejść – trudno, wystarczy, że pooglądaliśmy. Pakujemy sprzęt, na zakończenie jeszcze raz do lornetki a tu… dziki ruszyły w naszym kierunku! Najpierw powoli, wsadzając co parę kroków gwizd w śnieg, po chwili „świńskim truchtem” wprost na nas. Emocje w tym momencie rosły strasznie. Przygotowałem się do strzału, są na 50 metrów! Nagle dostały wiatru i stanęły! Przyspiesznik, huk, dzik zostaje w ogniu. Teraz dopiero ogarnęła mnie „trzęsiawka”. Zimno w połączeniu z emocjami trzęsie jak w febrze - poczułem, że nie tylko mnie…
Zeszliśmy, warchlak na szczęście nie okazał się ciężki do ciągnięcia i ruszyliśmy w kierunku samochodu swoimi śladami. Przystawaliśmy co kilkadziesiąt kroków i podczas takiego kolejnego krótkiego odpoczynku, w pobliżu ambony, na której mieliśmy wcześniej zamiar usiąść zobaczyłem spokojnie buchtującą watahę – to locha z siedmioma warchlakami. Małe baraszkowały w śniegu, locha trzymała się skraju lasu. Widok piękny, na przemian podziwiany przez nas przez lornetkę. „Możesz strzelać?” spytał Dugas. Mogę, ale nie mam pastorału, a z wolnej ręki trochę za daleko. „Mam myśl - rzekł po chwili – rozłożę… statyw, będzie łatwiej. Statyw stanął, oparłem broń długo mierząc i wybierając pomiędzy ruchliwymi warchlakami, wreszcie skrajny, ustawiony na blat znalazł coś w śniegu. Przyspiesznik, huk, świst kuli i wyraźne uderzenie. Leży…
Tak to na rozkładzie znalazły się dwa warchlaki. W domu byliśmy o pierwszej, zmęczeni i pełni wrażeń…
Dugas, dzięki za pomoc i fotki.
Darz Bór |