|
autor: Alej.....24-12-2005 Wigilijna opowieść ...
|
Zapewne wiele podobnych historii już słyszeliście. Choć niekoniecznie wszyscy bo to jednak niezwykła rzadkość by zwierzęta, naszym, ludzkim głosem przemawiały. Dlatego właśnie dziś, w Wigilię, jedną z takich historii chcę wam opowiedzieć.
Przysypiałem już dobrą chwilę, gdy z oddali usłyszałem kilka krótkich szczeknięć. Szczeknięć? Chyba tak, choć nie byłem do końca pewien, bo z gdzieś chyba naprawdę daleka. No i jeszcze ten śnieg. Potrafi wytłumić wiele.
Oparłem się więc, znowu, o wcześniej upatrzonego świerka i znów przymknąłem – opadające mi zresztą same - ociężałe powieki. Długo to raczej nie trwało, choć oczywiście wtedy wydawało mi się zupełnie inaczej, i granie psów usłyszałem już zdecydowanie wyraźniej. Wyszły pewnie zza oddalonego wzniesienia ... Oczy otwarły mi się same i okruch lekkiego niepokoju przemknął, chyłkiem ale jednak, przez całe moje zmęczone ciało. Przemknął i wraz z nasilającym się nieco ujadaniem sfory ... powrócił ...
Śnieg spadł już tydzień temu i od razu pokrył górzystą krainę półmetrową, miękką i białą pierzyną. Po kilku ponurych dniach gdy śniegowe chmury zwisały prawie do ziemi a już na pewno ocierały się o pobliskie szczyty Beskidów, dla odmiany przyciągnął solidny mróz a wyostrzone nosne niebo rozbłyskało milionami gwiazd. A może nawet miliardami ...
Ostatniej nocy nie dane mi jednak było je policzyć czy przyjrzeć się dłużej, choćby Małej czy też Wielkiej Niedźwiedzicy - bo tak naprawdę to nigdy nie pamiętałem, która jest która ... Właśnie odłączyłem od mojej watahy gdy na nasz świeży trop wpadły dwa wilki. Pokręciły się chwilę na jego rozstajach i poszły ... za mną. Spod ściany lasu widziałem wszystko jak na dłoni w poświacie księżyca, w której skąpane były połacie zasłanych śniegiem łąk w dolinie. Wiedziałem już, że wpadłem w niezłą kabałę i najprawdopodobniej łatwo się z niej nie wyślizgam. Bo kilka podobnych miałem już wtedy za sobą.
Ruszyłem, ale - tak jak przypuszczałem - wilki doszły mnie już na bukach, tuż pod granicą, nieopodal gęstych, świerkowych młodników, do których nie zdążyłem jeszcze dotrzeć. Dwa, młode lecz całkiem już wyrośnięte basiory. Jeden przyszedł moim tropem a drugi, zrobiwszy niewielki łuk, odciął mi drogę do przychylnych mi świerków. Tak się zaczęło. Walka, w oka mgnieniu, rozgorzała na dobre. W wirze kosmatych ciał co raz błyskały kły i szable. Szable kontra kły ... Trwało to już długo gdy pośród mniej lub bardziej groźnych, cudzych szarpnięć i własnych cięć udało mi się – nie przypadkiem bo zaangażowałem w to cały swój spryt i uciekające siły – natrafić na łopatkę jednego z napierających napastników i rozorać ją głęboko. Do kości ...
Wilcza posoka zaogniła krąg stratowanego śniegu. Tymczasem zmęczenie dawało mi się już nieźle we znaki. Łapane w pośpiechu powietrze coraz trudniej docierało do spragnioneych go płuc. Szczęściem jeden, złamany bólem, napastnik zaczął powoli bastować. Jego ataki stawały się coraz mniej skuteczne. W końcu wilki zamieniły się rolami i teraz to ten zdrowy zaatakował mnie od przodu. Wreszcie jego towarzysz zaniechał bezpośrednich ataków i wyczerpany poprzestał na śledzeniu wydarzeń z bliska, czego nie omieszkałem wykorzystać i wycofałem się bezpiecznie do upragnionego młodnika. Zaczerpnąłem głębiej powietrza. Osamotniony w atakach wilk przestał być już dla mnie realnym zagrożeniem. Pokręcił się chwilę w polu walki, śmignął ze dwa razy ścianą mego młodnika i oddalił się w ślad za swym rannym towarzyszem. Z lekkimi ranami ale okrutnie zmęczony postanowiłem jeszcze zmienić oddział i zaległem pod zwalonym w młodniku grubszym świerkiem by odpocząć. Do świtu nie zostało już wiele czasu. Aż nastał wreszcie.
... Gon słyszanych już wyraźnie psów, tak samo jak nagle się rozległ, ucichł tak samo nagle. Jdnak, znów tylko na chwilę ... Wnet usłyszałem je znowu. Teraz już wiedziałem, że idą moim tropem. Od granicy.
Niespiesznie ruszyłem w dół, przez znaną mi dobrze bukową drągowinę o gęstym podszycie i dalej, przez rzadki i gruby starodrzew jodłowy. Tam doszły mnie trzy psy. Teriery. Małe ale niebywale jazgotliwe. Czepiały się mnie bez przerwy. Ich chwyty – jeżeli można to oczywiście nazwać chwytami - nie były groźne ale pieski to nad wyraz czepliwe. Co jeden – często ze skowytem - odskakiwał to już dwa pozostałe były na jego miejscu. Nocna walka i zmęczenie dawały mi się, mimo wszystko, ostro we znaki. W innych warunkach dawno rozgonił bym te łaciate psiaki na cztery wiatry. Dziś znużenie przejścaimi ostatniej nocy odcisneło piętno na mej zwinności i koordynacji wyraźnie powolniejących ruchów. Czyż to się nigdy nie skończy?
Kłapnąłem w końcu – właściwie od niechcenia – na jednego i drugiego. Ale i tak nie odpuszczały. Nadal musiałem się od nich opędzać. Już mnie zaczęły na dobre irytować, gdy wtem, nagle, od przodu, dotarł do moich nozdrzy mrożący krew w żyłach odwiatr. Poczułem ... człowieka! Zamarłem.
Z psami, dosłownie, na karku zatrzymałem się instynktownie przed leśnym duktem, który właśnie wyrósł, też zupełnie nagle, przede mną. Chwilę patrzyłem przed siebie. Wyraźny ślad niedawnego przejścia tłumaczył tę niezbyt lubianą woń docierającą od strony przetartej w śniegu, dosyć głębokiej i szerokiej bruzdy, do mojej tabakiery.
Stałem. Sapiąc, węszyłem i nasłuchiwałem. Obłoki pary co raz wydobywały się z mego, rozwartego gwizdu. Psy jakby nieco odpuściły. Ja tymczasem, prawym bokiem ocierałem się o niewysoką ale przysadzistą i gęstą jodełkę. Gdy wzrok mój odbił w lewo ... zamarłem na dobre. Nieopodal, pod jodłą, jakieś piętnaście - może dwadzieścia, jelenich skoków stał ... człowiek. Stał tak nieruchomo i patrzył ... spod kapelusza. Gdyby nie ruch - podnosił własnie ręce do góry, przed siebie - pewnie bym go w ogóle nie dostrzegł. Stał tak i patrzył. To na mnie, to znów na psy. I na mnie. A ja na niego. ... Tylko na niego.
Trwało to chyba wieczność. Dla mnie wieczność, bo faktycznie to pewnie ledwie chwilę, jeżeli ktokolwiek z was wie ile chwila taka trwać może. W każdym razie doputy, dopóki nie opuścił tych uniesionych rąk, a ja nie zebrałem się jakoś w sobie i nie przesadziłem - wreszcie - tego duktu, cały czas czując na sobie, i całym sobą, jego wzrok.
Psy znów ruszyły za mną. Po chwili jednak, gdy szedłem już młodnikiem, odpuściły. Odpuściły już zupełnie ... A człowiek - domyślacie się chyba kim mógł być ów człowiek – musiał zostać dłużej jeszcze na swoim miejscu, gdyż z tego właśnie kierunku do mych słuchów dobiegł wkrótce dźwięk myśliwskiej trąbki ...
Przystanąłem i nasłuchiwałem. Wnet, a było jeszcze całkiem jasno, las ucichł na dobre. Jakby opustoszał. Do wigilijnej nocy pozostało raptem kilka chwil. Mróz już przyciągał gdy ruszyłem powoli w górę, ku granicy, na spotkanie opuszczonej wczoraj watahy. |
|
| |
05-03-2006 10:34 | Ks.Robak | Cos niebywalego, pod wielkim wrazeniem jestem, gratuluje wyobrazni Alej..... | 13-02-2006 14:59 | ULMUS | Ech brachu ... masz Ty romantyczną słowiańską duszę ... | 28-12-2005 22:24 | krogulec | No Aleju prawda szczera ... kiedy ostatni raz byłem dzikiem miewałem takowe przypadki .......teraz obserwuję świat z nieco innej perspektywy ... | 24-12-2005 13:08 | szlag | stary gratuluje jeszcze nigdy nie czytalem czegos podobnego to co czulem w czasie czytania jest po prostu nie do opisania.Jeszcze raz gratuluje i zycze wiecej takich tekstow.Wesolych swiat DB
| 24-12-2005 12:19 | Don | Czulem sie jakbym to ja byl tym dzikiem...,
albo co najmniej kolega z jego watahy.
Chocby dlatego szanujmy nasza zwierzyne. |
| |