|
|
PIERWSZE POLOWANIE
Jutro będę pierwszy raz polował. Kładę się spać o 21.00. (Normalnie około
24.00). Jakoś udaje mi się zasnąć. Budzik nastawiony na 2.00 godzinę.
Wszystko do polowania już przygotowane, czeka w samochodzie.
Budzę się sam o 1.30. Podczas kąpieli dzwoni telefon. To Arto dzwoni, żeby
się upewnić, że nie zaspałem. Nie udało mu się. Już od 20 minut jestem na
chodzie. Jeszcze kawa do termosu i wioooo.
Jestem u niego pół godziny przed planowanym czasem. On też był w wojsku,
więc się nie guzdrze. Sprawdza dwa razy, czy zamknął drzwi i już jesteśmy na
trasie. Na moście o 2.30 wpadamy w korek. Zaczynamy mieć stracha, bo przed
nami 160 km, a tu ledwo się rusza. Na szczęście trwało to tylko 20 minut.
Już jesteśmy na trasie. Zaczynam jakąś gadkę, żeby czas zleciał, ale tylko tak, żeby nie myślec o tym, co mnie naprawdę nurtuje. W końcu pytam Arto, ile dawać wyprzedzenia, bo nie znam szybkości przemieszczania się gęsi. Celuj w łeb, to wystarczy. Odpowiedź jest lakoniczna. Potem dodaje - Jak będziesz celowal w łeb, to akurat dostanie na komorę. Przytakuję mu, ale jakoś cienko. Żeby się upewnić, że wszystko będzie OK zaczynam z nim liczyć ile
wystrzelaliśmy naboi odkąd zaczął mnie uczyć strzelać. W ciągu trzech lat,
bez przesady, doszliśmy do 10 tysięcy każdy z nas. Zaczynam być spokojniejszy.
Arto mówi mi, że to będzie odruch. Taki jaki nabyłem po tych 10 tysiącach.
Nie ma co rachować.
Po godzinie zatrzymujemy się, żeby coś zjeść w otwartym 24 godziny snack
barze. Dobrze mi to zrobiło. Jedziemy dalej. Na końcu podróży mamy mały kłopot. Arto coś kiepsko zapisał ostatni kawałek trasy. Trochę błądzimy, w końcu chyba jest ta stacja benzynowa, gdzie ma nas odebrać przewodnik. Mamy dużo czasu. Zatrzymujemy silnik.
Nagle słyszymy tysiące gąsi. Wychodzimy z
samochodu. Okazuje się, że jesteśmy nad brzegiem jakiegoś potężnego
zbiornika wodnego, w którym pławią się tysiące gęsi. Wracamy do samochodu, bo jest tylko 6 stopni.
Po pół godzinie zjawia się przewodnik. Potem następne samochody. Okazuje
się, że jest nas 5 myśliwych plus przewodnik. Chyba trochę za dużo, ale cóż.
Arto nie może wziąć wolnego w tygodniu, a na weekendy tłok.
Ja nie mam zielonego pojęcia, bo w końcu to moje pierwsze polowanie.
Jedziemy na miejsce. Przebieramy się i maszerujemy na skraj pola.
Jest jeszcze kompletnie ciemno. Wchodzimy do rowu na skraju pola. Są tu
chaszcze, więc można będzie się dobrze ukryć. W świetle latarki widzimy
plastikowe gęsi, które mają ściągnąć do nas te prawdziwe.
Zaczyna szarzeć. Przewodnik zaczyna instrukcje jak będzie wyglądało
polowanie. Głupio się czuję, bo wszyscy są zamaskowani i nawet nie wiem jak
kto wygląda, bo wszystko się dotąd działo po ciemku, a teraz wszyscy mają
maski na twarzy. W dodatku nikogo nie znam oprócz Arto no i dodatkowo
jestem emigrantem z koślawym akcentem, a tu sami swoi.
Gęsi zaczynają gęgać. Przewodnik przywołuje je używając wabika
dźwiękowego.
Siedzimy skuleni w rowie. Gęsi są nad nami. Trochę za wysoko. Przewodnik
mówi, żebyśmy się nie ruszali, to spróbuje je trochę podprowadzić niżej.
Robi się cisza jak makiem zasiał. Słychać tylko gęganie, które się zbliża coraz bardziej i rozmowę przewodnika prowadzoną w języku gęsi. Chyba duży klucz. Pierwszy raz w życiu obcuję tak blisko z przyrodą jako myśliwy. Klucz
zbliża się gęgając. Chyba jest dużo niżej, bo pierwszy raz w życiu słyszę jak szumią skrzydła kilkunastu gęsi. Tak jakby się o siebie ocierały płytki metalu. Halucynujące.
Teraz. Zrywamy się z ziemi. Wybieram prawe skrzydło klucza, bo stoję po prawej stronie. Ale jeszcze bardziej w prawo (ostatni) stoi Arto, więc strzelam do piątej gęsi licząc od prawej. Tak mi się przynajmniej wydaje, bo emocje nie pozwalają na dokładne rachowanie. Oddaję dwa strzaly. Pada komenda, żeby się schować. Nic nie rozumiem. Przewodnik mówi, że klucz mimo wszystko zawróci i w samobójczym geście jeszcze raz nam się podłoży.
Czekam skulony w rowie. Przewodnik zaczyna swoje kwilenie ze stadem.
Cholera, rzeczywiście nadlatują. Zrywamy się na komendę i powtarzamy
strzały. Tym razem zrozumiały. Odlatują. Stoimy i patrzymy na rezultat. Z
tej strony rowu trzy gęsi leżą martwe, czwarta leży na boku i trzepocze
jednym skrzydłem. Tak jakoś nieregularnie. Piąta wygląda jakby doznała
szoku. Stoi sobie i rozgląda się. Robi kilka kroczków. Zatrzymuje się.
Rozgląda. Coś z nią chyba nie tak. Scena jak u Jonesco.
Przewodnik, który stoi tuż obok mówi do mnie i do Arto. Dobrze strzelacie.
Odpowiadam zdawkowo. Trenujemy w klubie. Patrzę na ranną gęś i mówię do
przewodnika. Trzeba ją zabić, bo się męczy. Późnej, bo zaraz nadleci
następny klucz. ???
Rzeczywiście, to chyba taki poranny rytuał z tym lataniem.
Po kilku takich przelotach uspokaja się. Wychodzimy pozbierać gęsi. Ta
ranna ciągle wahluje skrzydłem. Jeden z chłopaków bierze ją za głowę i kręci nią jak młynkiem. Coś natychmiast w niej pęka, bo przestaje dawać znaku życia. Musi koleś znać się na rzeczy.
Ta zszokowana zniknęła nam z zasięgu wzroku.
Gdzieś podreptała. Przewodnik mówi, że znajdzie ją potem ze swoim psem.
Wracamy do rowu. Znów balet gęsi i powtórka samobójczych powrotów. Dziwne
to. Dopiero za drugim razem kapują, że jest tu jakaś zawierucha. Im większy
klucz, tym głupszy. Znów przerwa. Wychodzimy rozprostować nogi. Jakiś młody
człowiek pyta mnie, jaką mam strzelbę. Odpowiadam, ale nie podtrzymuję
konwersacji. Za to Arto owszem. Podchodzi do osiemnastolatka i pyta jaki
ma czok. Odpowiedź pada natychmiast: czwórka. Arto poprawia go mówiąc, że
cztery to chyba wielkość śrutu, ale jaki masz czok? Nastepna szybka odpowiedź: dwanaście. Arto daje spokój. Patrzy w moją stronę. Już wiemy, kto jest z nami na polowaniu.
Znów do rowu. Balet i powtórka. Pękła mi sprężyna w wyrzutniku. Ale to nic,
bo i tak mam dużo czasu po balecie a przed samobójstwem, żeby kryzą naboju
wyciągnąć łuskę z lufy. Drobiazg. Na razie myślę, że może łuska się trochę
powiększa i blokuje się w lufie. W końcu to nigdy nie strzelałem z
tungstenu. Mówię o tym przewodnikowi. Ten się pyta jakie mam naboje.
Kwituje to potwierdzeniem, że to chyba sprężyna.
Cisza. Znów się zbliżają. Jedno koło, drugie koło. Są coraz niżej. Może
nareszcie zaczną lądować na polu, gdzie stoi kilkanaście plastikowych gęsi?
Ląduja, ale na końcu pola. Poza zasięgiem. Przewodnik bluźni. Ktoś rzuca
hasło, żeby może je podejść. Przewodnik pozwala, więc ktoś się gramoli i
wzdłuż rowu zaczyna się czołgać. Ja też się za nim gramolę. Czołgamy się
około 30 metrów. Gęsi ciągle są na skraju pola. Ale co się podczołgamy to
one odbijają w lewo. Oddalają się. My czołgamy się wzdłuż, a one sobie w
szerz. Po 100 metrach jestem zlany potem. Facet przede mną odwraca się i
mówi do mnie, że będzie strzelał. Patrzę na niego zbaraniały i mówie mu, że
chyba się zgrywa. Gęsi sobie drepczą po ziemi. Nie zna mnie, więc nie wie
co robić. Mówię mu, żebyśmy się jeszcze podczołgali choć jesteśmy coraz
bardziej widoczni i jak sie poderwą do lotu, to wtedy je zgarniemy. Nie jest
zadowolony z tego pomyslu. Mięsiarz nie daje za wygraną. Mówię mu, że jak
chce to niech strzela, ale ja nie strzelam do gęsi na ziemi. Widzę tylko
jego oczy. Nie wiem czy to jakiś głupek czy może tu takie tradycje wśród samych swoich. Czołga się. Ja za nim. Znów nie daję za wygraną. Ja powtarzam mój speech. Tym razem z inną nutą w głosie. Spuszcza nos na kwintę i czołga
się. Zarośla się kończą. Gęsi zrywają się do lotu. Są na skraju pola. Poza
zasięgiem. Strzelamy, ale tylko po to żeby się rozładować z napięcia.
Poszły nietknięte. Odwracam się i bez słowa maszeruję w stronę naszej zasadzki.
Nie odzywam się do głupola. Maszeruje za mną i prawdopodobnie myśli to samo o mnie.
Po tym incydencie już jakoś nie idzie mi strzelanie. Teraz kapuję w jakim
jestem towarzystwie. Jest jeszcze Arto, ale nie mogę się z nim podzielić
swoją złością, bo on nie mówi po polsku, a ja po armeńsku. Sami swoi znają
francuski i angielski, wiec jesteśmy skazani na milczenie i posyłamy sobie tylko znaki brwiami i gałkami oczu. Jesteśmy w maskach, więc tylko to nam pozostało.
Na szczęście jest już 11.00 godzina. Przewodnik nieśmiało pyta, czy może by
nie skończyć, bo chyba już na razie balety się uspokoiły. Słońce praży,
wiatr ustał. Ja mógłbym tu siedzieć do wieczora, ale nie w tym towarzystwie.
Składamy swoje zabawki i zanosimy przez pole na skraj drogi.
Nareszcie jestem sam z Arto. Jeszcze nie bluzgam, ale Arto widzi, że coś się we mnie gotuje. Pyta mnie, co o tym myślę. Nie chcę go urazić, bo wiem, że zgodził się brać udział w takiej wielkiej zgrai tylko z mojego powodu. Od wiosny nie chciał nam żaden termin podpasować. A tu jesień i co? Odmówić, bo za dużo ludzi. Zgodził się, bo chciał, żebym w końcu sprawdził się jako myśliwy. Jest OK, tylko ta atmosfera wokół do kitu. Wysilam się na dyplomacje, ale po
tonie mojego głosu już wie, że chłopcy spieprzyli mi imprezę. Mówię mu, że bardzo dobrze się stało, bo teraz będę miał wyobrażenie czego wymagać od
przewodnika i na co się zgadzać. Robimy zdjęcia i pakujemy manatki. Jedziemy do mnie do pracy wyczyścić gęsi. Zajęło nam to godzinę. Trochę się przy tym
rozkręciliśmy i nawet zaczęliśmy żartować. Odwiozłem go do domu i położyłem
się do wanny.
Czy mogę już pisać Darz Bór zamiast Pozdrawiam?
Opracował 17/10/2002 Sławek Łukasiewicz
Powrót do polowań
|
|