|
|
POLOWANIE NA DZIKI
Weszliśmy z Arto do lasu. Leżało kilka centymetrów śniegu. Tak więc pomyślałem, że to będzie ułatwienie, bo będziemy widzieć ślady dzików.
Zabezpieczyłem sztucer i zacząłem iść. Po jakimś czasie Arto po cichu powiedział mi, żeby nie szurać buciorami, bo hałas jest niepotrzebny.
Postanowiłem zwracać większą uwagę na podnoszenie nóg. Po kilkunastu minutach zdjąłem rękawiczki. Było tylko minus dwa stopnie. Co kilkanaście kroków przystawałem i nasłuchiwałem. Arto cichutko zagwizdał. Spojrzałem w jego stronę. Pokazał mi gdzie są. Zrobiłem głupią minę i ściągnąłem czapkę z uszu. Teraz słyszałem trochę lepiej.
Zobaczyłem je jak przebiegają kilkanaście metrów od nas. O dziwo były trzy. Jeden wielki czarny i dwa mniejsze. Trzymały się w kupie. Zniknęły w gęstym zagajniku. Tak na prawdę to nie był las z wielkimi drzewami. Tutaj mówi się na to brudny las. Drzewa grubości przedramienia. Połamane. Pokrzywione. Trzeba się co chwilę przeciskać jak w dżungli. Po następnych kilku minutach znów je zobaczyłem. Ten wielki stał bokiem, a za nim ten mniejszy. Popatrzyłem na nie i pomyślałem, że jak strzelę na komorę, albo nawet w łeb, to zabiję tego pierwszego i jak nic zranię drugiego, bo kula przeleci na wylot na 100 procent. A one tak stały. Powoli przyklękłem i złożyłem się do strzału. Odbezpieczyłem i odszukałem w lunecie gdzie są. Jeszcze przez chwilę stały, jakby wiedziały, że im nic nie zrobię. W ułamku sekundy tak się obróciły, że nie mogłem strzelić i tak zniknęły.
Znowu pochód i przystanek. Pochód i przystanek. Arto podszedł do mnie i powiedział, że one są cwane. To nie my je gonimy. One wiedzą gdzie jesteśmy i są z boku albo z tyłu. Widzą nas i utrzymują tylko pewną odległość. No nic, trzeba maszerować dalej. Po kilku następnych przystankach znów są. Tym razem jakieś 30 metrów. Tylko, że dzieli mnie gąszcz chudych jak moja ręka drzewek. Staram się ocenić, czy procentowo więcej go widzę, czy też tylko zgaduję, bo drzewa są tak gęsto. Postanawiam cofnąć się. Idę tyłem nie tracąc ich z oczu. Konfiguracja się zmienia. Raz widzę trochę lepiej, raz gorzej. Czekam na jakieś przejaśnienie między drzewami. One stoją i nagle zaczynają iść. Niestety w coraz większą gęstwinę.
Zaczyna się chodzenie i przystawanie. Trwa to już dwie godziny. Zaczyna mi być gorśco. Rozpinam kurtkę. Arto, który trzyma się zawsze ode mnie w dość dużej odległości, powoli do mnie podchodzi. Widzę, że stara się nie przeszkadzać. Podchodzi jak widzi, że przydałaby się przerwa. Stoimy w przecince. Rozmawiamy szeptem. Zaczynam sarkastyczne uwagi na nasz temat w stylu, że to my jesteśmy osły, bo łazimy po ciężkim terenie i się męczymy, a one sobie brykają obok po dróżkach i się z nas śmieją.
Zaczynam myśleć jaką przyjąć taktykę, żeby je przechytrzyć. Stoimy tak, a tu ten wielki wychyla nos na drogę. Bada, czy może przejść przez przecinkę.
Jest może 35 metrów ode mnie. Przyklękam i składam się do strzału. Mam go w lunecie. Ciągnę za spust. Nic. Cisza. Cholera, zapomniałem o bezpieczniku. Odbezpieczam, patrzę w lunetę . Już go nie ma. Poleciał.
Qrva. Jaki ze mnie baran. Bierze mnie złość na samego siebie.
Stoję jak pajac i nie wiem jaką teraz wybrać taktykę. Znów mówię do Arto, że trzeba coś zmienić, bo wykończą nas fizycznie. Arto robi tylko miny przytakujące. Nie odzywa się. Chyba sobie o mnie myśli to samo co ja o sobie. Robię kilka wdechów. Ale stoję dalej na przecince.
Widzę kątem oka, że z lasu wychyla się ryj i znów bada, czy może przejść. Aha - wraca. Przyklękam. Szukam go w lunecie. Ucho. Dół ucha. Oddychając, widzę jak lufa idzie do dołu. Wypuszczam powietrze i przez myśl jak błyskawica przelatuje mi zdanie Witka. "Jak go będziesz miał na muszce to serce będzie ci tak łomotało, że w stodołę nie trafisz". A właśnie, że nie będzie łomotało (mówię to sam do siebie). Wszystko to trwało ten ułamek sekudy, kiedy wypuszczałem powietrze. Bang. Dzik pada w ogniu. Nie odejmuje lunety od oka. Widzę tylko jak dostaje konwulsji przez parę sekund i uspokaja się.
Wstaję. Patrzę w jego stronę. Staram się zapamiętać swoją pierwszą myśl.
"Dobrze wykonana robota". Arto podaje mi rękę. Klepie mnie po ramieniu. Odwracam się do niego z uśmiechem na ustach. On zapala papierosa. Jest zrelaksowany. Jest cisza, i jest w powietrzu coś specjalnego. Teraz zdaję sobie sprawę, że mówimy ciągle szeptem. Tak jabyśmy ciągle szli za zwierzem. Mówię mu, żeby trzymał w pogotowiu swoją strzelbę nabitą brenekami, bo nigdy nic nie wiadomo. Ale on jest pewien ze już po wszystkim. Ja jestem za tym, aby odczekać z 15 minut. Widzę dzika jak leży i nawet nie miałknie. Arto po 3 minutach daje znać, żeby iść.
Aby opóźnić podejście liczę z jakiej odległości strzelałem. Trzymam go za ramię, żeby się nie wywalić, bo odliczam dokładnie stopę za stopą. 155 moich stóp to 47 metrów. Szukamy, gdzie weszła kula. Nie jest tak jak sobie to wyobrażałem. Jest kilka centymetrów za uchem, ale zamiast na poziomie oczu weszła kilka centymetrów wyżej. Przeleciała na wylot. Zaczynam robić syntezę strzału. Za uchem - bo chyba akurat się ruszył. A dlaczego nie na poziomie oczu? Trajektoria. Luneta byla wyregulowana na 100 m, a dostał w połowie tego dystansu. Do tego rozrzut. Czyli kula była około 4 centymetrów powyżej punktu celowania. Wszystko jest jasne.
Teraz czuję jego zapach. Rozglądam się dookoła za jakimś złomem. (Drugie przykazanie Witka). Arto nie wie co robię. Wyjaśniam mu, że to taki zwyczaj ostatniego kesa. Odłamuję małą gałązkę i wkładam ją do ryja. Trzeba to robić delikatnie, bo liście sś zmarznięte i opadają. Następną kładę na wlocie kuli. Stoimy obok siebie. On patrzy na mnie z jakimś oczekiwaniem.
Tak. Teraz mu powiem. Obejmuję go ramieniem i mówię mu, że mu dziękuję, że ze mną przyjechał, bo było to dla mnie ważne. Patrzy na mnie dziwnym wzrokiem. Chyba nie wie co chciałem powiedzieć. Zaczynam powoli wyjaśniać. Mówię mu, że musiałem się sprawdzić, czy jestem w stanie pociągnąć za spust i zabić. Robi jakiś grymas niedowierzania.
Zadaję mu pytanie. "Nie zdziwiło Cię, że tak ni z gruszki ni z pietruszki wymyślilem tego dzika i w ciągu kilku dni wszystko zorganizowałem?"
Arto wzrusza ramionami. Ja kontynuuję. 10 tysięcy rzutków - OK.
Kilka gęsi - nawet nie wiem dokładnie ile, tyle ludzi obok strzelało - OK.
Ale taka 150 kg sztuka. Kiedyś musiałem sprawdzić, czy nie drgnie mi ręka. Wiesz, ludzie takie głupoty opowiadają. Teraz wiem, że jest OK. Mogę jechać na jelenie."
Arto zaczyna błaznować. Wypuszcza powietrze z płuc jakby to jemu ulżyło. Patrzy na mnie i mówi. "Skąd mogłem się domyślać, że takie są Twoje powody - przecież ja poluję od 40 lat. A swoją drogą, to nieźle mu przyłożyłeś".
Opracował 05/11/2002 Sławek Łukasiewicz
Powrót do polowań
|
|