|
|
10 dni w Namibii
Umówiliśmy się, że następnego ranka wyjedziemy trochę wcześniej aby może trafić na Hartebeest która to antylopa najwcześniej zaczyna się. Ale dużo wcześniej się Gunterowi nie udało wstać, może pół godziny. Tłumaczył się dolegliwościami żołądka i nieprzespaną nocą. Po wypiciu kawy, wyruszyliśmy. Po kilkunastu minutach jazdy zostawiliśmy Toyotę i ruszyliśmy pieszo. Dotarliśmy na skraj wielkiej polany gdzie w odległości 450 metrów widać było stado Hartebeest. Gunter obserwował je przez lornetkę i widziałem, że nie ma ochoty na podchód. Najchętniej usiadłbym na jakiejś ambonie i odpoczął. I tak też zrobił czyli zrobiliśmy. Po pół godzinie jednak stwierdził, że coś tu za spokojnie i trzeba zmienić miejsce. Tym razem pojedziemy gdzieś gdzie jeszcze nie byliśmy. Zatarabaniliśmy się do Toyoty i w drogę.
Po kilkunastu minutach jazdy nagle stanął i zatrzymał silnik. Wziął lornetkę i po kilkunastu sekundach lustrowania dał mi szeptem sygnał, żebym zabierał karabiny z tyłu Toyoty i ruszamy piechotą. Ja też patrzyłem przez swoją lornetkę, ale nic nie widziałem. On za to był cały podniecony i szepnął mi, że tam gdzieś z przodu jest Eland. Największa antylopa afrykańska, która dochodzi do 800 kilogramów. Jak on to cudo wypatrzył - nie wiem, ale jeśli się nie mylił to ja przynajmniej zaczynałem rozumieć dlaczego się wynajmuje tropiciela, przewodnika czy też inaczej mówiąc podprowadzacza. Zaczęliśmy się skradać w kierunku czegoś, czego nie mogłem na razie zobaczyć w mojej lornetce, ale po jakimś czasie zacząłem widzieć stado kilkunastu Oryxów. Gunter utrzymywał, że w tym stadzie jest byk Eland z potężnymi rogami. Ciągle go nie widziałem i zachodziłem w głowę jak on to zrobił, że rozpoznał płeć i wielkość trofea. Zbliżaliśmy się ciągle buszem walcząc od czasu do czasu z kolczastymi krzewami, które zrywały mi z głowy kapelusz albo szarpały za nogawki spodni. Co jakiś czas Gunter wychodził na przecinkę, żeby sprawdzić czy Eland jest ciągle między Oryxami. Zdążył mi szepnąć, że mamy szczęście jak cholera, bo to dopero czwarty w tym roku jakiego widzi. Teraz zrozumiałem dlaczego licencja za odstrzał kosztuje 1340 Euro, ale my się ciągle zbliżamy kolczastym buszem aż w końcu Gunter dał znać, żebyśmy ukucnęli. Wziął lornetkę i zaczął lustrować stado Oryxów. Ja oparłem się lewym bokiem o kopięć termitów, twardy jak beton, który służył nam równocześnie za kryjówkę, żeby nie być odkrytym. Teraz ja na kolanach, oparty o kopięć zacząłem oglądać stado przez lunetę mojego .375 Weatherby. Widzę dużo Oryxów, ale gdzie jest ten Eland? Gunter szepnął mi, że Elandówi widać tylko grzbiet, bo zasłania go Oryx. Cwana gapa z tego Elanda. Zajada sobie suchą trawkę i chowa się w środku stada Oryxów. A ja Oryxa już mam na rozkładzie więc bardzo mi to przeszkadza. Postanawiam wykorzystać ten czas, żeby się dobrze złożyć do strzału, uspokoić oddech po marszu i oswoić się z tym zjawiskiem, że za chwilę zmierzę się z najwiekszą afrykańską antylopą. Czas płynie a Eland jakby skamieniał. Domyślam się, że skubie trawę, bo nie widzę jego łba. Na dodatek znów jakiś Oryx wchrzania się między mnie a Elanda. Jeśli ten Oryx odchodzi to zaraz następny zajmuje jego miejsce. Całkiem jakby to byli jego BODY GUARD. Po kilku minutach czuję mrówki w prawej dłoni. Zrozumiałem, że z tych emocji tak kurczowo ściskałem kolbę sztucera, że aż krew przestała krążyć jak trzeba. Podniosłem głowę od lunety i zacząłem kiwać ręką, żeby krążenie wróciło. Gunter zauważył to i uśmiechnął się trochę z politowaniem a trochę ze zrozumieniem. Szepnąłem mu, żeby zmierzył swoją lornetką odległość. Szepnął mi, że jest 174 metrów. Odwróciłem się w jego stronę i powiedziałem, że będę celował 10 cm wyżej niż trzeba, bo pocisk na tym dystansie będzie miał chyba taki opad. Pokiwał głową, że się zgadza. Krążenie wróciło do ręki. Tym razem chwyciłem delikatniej kolbę sztucera i zerknąłem w lunetę. A tu nie ma Elanda. Zerknąłem na Guntera a ten sobie patrzy przez lornetkę.
Zasyczałem do niego, że nie widzę Elanda. A on spokojnie na to odpowiada, że Eland jest za Oryxem. Tylko gdzie jest ten Oryx za którym jest Eland ??? Nic nie widzę więc syczę do Guntera, że nic nie widzę. A ten znowu powtarza swoje. Więc ja swoje. Czuję, że zaraz dostanę od niego paletę w tył głowy, żebym się obudził, ale germański stoicyzm bierze góre. Gunter chwyta lufę mojego sztucera i przesuwa ją delikatnie w prawo. Teraz zrozumiałem. Jak z nim gadałem to Eland się przemieścil, ale i tak jest ciągle schowany. Tym razem za drzewem. Teraz postanawiam nie spuszczać go z oka. Wyszedł zza drzewa, ale zaraz jakiś Oryx go przysłonił. Co za ciuciubabka i to z tak rzadkim zwierzem.
Nagle Eland zaczyna maszerować dość zdecydowanie. Nie chcę strzelać w marszu, bo pewniej by było jakby stał. Gunter szepnął mi, że go zatrzyma zanim gdzieś zniknie w buszu. Ja mówię mu, żeby tego nie robił, ale on zaczął wydobywać z gardła jakieś dźwięki. O dziwo nie tylko Eland stanął i zaczął nasłuchiwać co to za hałas, ale całe stado Oryxów zbaraniało. Mnie potrzeba było tych trzech sekund. Powoli ściągnąłem spust. Padł strzał. Eland skoczył do przodu i pogalopował gdzieś w prawo. Straciłem go z oczu, bo przeładowywałem sztucer. Gunter położył mi dłoń na ramieniu mówiąc, żebym rozładował dwa karabiny, bo już nie będę ich potrzebował. Po czym uścisnął mi dłoń mówiąc, że właśnie rozłożyłem najwiekszą afrykańską antylopę. Nie widziałem gdzie się podziała ta wielka, największa antylopa, ale Gunter był pewien, że widział jak padła. Poszliśmy po samochód. Zajęło nam to trochę czasu więc pomyślałem, że nawet jak coś przyknociłem to przynajmniej nie spłoszymy zwierza i spokojnie skleci testament. Podjechaliśmy samochodem na miejce strzału. Eland przebiegł 37 metrów. Trafiony w płuca pisał testament chyba tylko kilkanaście sekund. Gunter przez radiotelefon wezwał samochód z pracownikami, żeby jakoś załadować na skrzynię te kilkaset kilogramów. Po kilkunastu minutach zjawiło się 5 pracowników plus trzecim samochodem przyjechała żona Guntera z dzieckiem, żeby obejrzeć tak rzadką antylopę.
Jeszcze nie oswoiłem się z tym, że jestem takim szczęściarzem nie z tej ziemi, żeby wpaść na tak rzadkiego Elanda. Zaczął się seans fotograficzny a potem pracownicy wtaszczyli Elanda na skrzynie. Pojechaliśmy do domu Guntera gdzie specjaliści zajeli się oprawianiem zwierza. Usiadłem w fotelu na tarasie i poczułem, że jestem zmęczony. Powietrze ze mnie uleciało jak z balona. Sączyłem zimne piwo wpadając w jakąś dziwną malignę. Gunter wykonywał jakieś telefony. Była dopiero 10.00 rano. Do obozu wróciliśmy w południe. Zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy sjestę. Rendez-vous jak zwykle o 16.00 czyli jak upał minie i zwierzęta zaczną się ruszać.
Obudziłem się o 15.00 spocony jak nieboskie stworzenie. Wziąłem natrysk i zacząłem się szykować powoli do wymarszu. Gunter chyba ozdrowiał, bo zjawił się punktualnie przed moim namiotem. Zabraliśmy nasze zabawki i ruszyliśmy w trasę. Trochę to przypominało procedurę z poranka. Były to całkiem nowe miejsca, ale po pół godzinie Gunter stwierdzał, że jest zbyt spokojnie i wyruszaliśmy w trasę. Tuż przed zachodem słońca zobaczyliśmy na horyzoncie grupę brązowych plamek, które według Guntera były Hartebeestami. Zatrzymaliśmy samochód i zaczęliśmy iść w ich stronę, ale słońce tak szybko zachodziło, że w pewnej chwili było oczywiste, że nic już dziś nie zdziałamy. Wróciliśmy po ciemku do obozu. Gorączka minęła, ale byłem cały zakurzony i posklejany. Wziąłem trzeci w tym dniu natrysk i zjawiłem się na kolacji. To był czwarty dzień mojego pobytu u Guntera i mój gospodarz zaczął się powoli otwierać. Przy kolacji opowiadał jak zaczął ten business na własną rękę pięć lat temu. Jak było ciężko i ile zdrowia go to kosztowało. A ja myślałem, że on ma wieczne wakacje w tej Afryce. Potem opowiadałem mu moje perypetie z niedźwiedziami i gęśmi w Kanadzie. Śmiechu było co nie miara.
W końcu przeprosił, że musi iść spać usprawiedliwiając się nieprzespaną nocą. Za to tym razem przyrzekł, że wstaniemy bardzo wcześnie, żeby trafić na Hartebeesta. No i udało się. O 5.15 już był pod moim namiotem i wzywał do pobudki. Szybko się zerwałem i pobiegłem na kawę. Było jeszcze ciemno lub też inaczej mówiąc ostatnie chwilę ciemności. Pijąc kawę podziwiałem budzący się dzień. Słońca jeszcze nie było widać na horyzoncie, ale robiło się coraz jaśniej. Ruszyliśmy w drogę. Gunter wybrał miejsce, że względu na kierunek wiatru. Jadąc tam po drodze zobaczył duże Kudu. Zatrzymał samochód i dał mi znak do wysiadki. Coś go źle zrozumiałem, bo zabrałem tylko, że skrzyni jeden sztucer. On tego nie widział, bo oddalil się o kilka kroków i obserwował przez lornetkę co się dzieje. Kiedy do niego doszedłem zrobił zdziwioną minę i dał mi znak, żebym wrócił po drugi, bo to nie ten będzie potrzebny. Wgramoliłem się cichutko na skrzynię, ale coś brzęknęło w podłodze Toyoty, bo jak wróciłem z drugim sztucerem to Kudu już nie było a Gunter obwieścil mi, że jak tylko źle stąpnąłem w samochodzie to Kudu się zerwało. Wróciliśmy do samochodu i podjechaliśmy do miejsca, które sobie wymyślił na dzisiaj, ale tam nic się nie działo więc po godzinie dał za wygraną i zadecydował, że zmieniamy miejsce.
Po kilkunastu minutach byliśmy w zupełnie nowym miejscu. Usadowiliśmy się na ambonie i czekamy. Przez pierwsze pół godziny - nic. Jakieś perliczki tylko i gołębie. Po pół godzinie powoli zjawiają się łanie Kudu. Ładne, pręgowane, płoche. Po jakimś czasie jest ich z 15, ale wszystkie łanie, w różnym wieku. Bardzo młode i starsze. Po kilkunastu minutach zjawia się byk Kudu, ale młody. Poroże niczego sobie, ale Gunter zadecydował, że za małe. Czekamy na jakiegoś starszego. Po kilku minutach zjawiają się dwa byki Kudu, ale jeszcze młodsze. Można powiedzieć, że szpicaki. Mają jeszcze fru fru w głowie, bo zaczynają ze sobą walczyć dla zabawy. Ten starszy spokojnie sobie chodzi, tylko łanie sprawiają wrażenie, że są nerwowe.
Trwa to z pół godziny. Spektakl nieziemski, bo łanie są w odległości 44 metrów. Po jakimś czasie zjawia się Hartebeest, ale łania. Po niej druga a po niej młody byk. Powoli zaczyna być więcej byków Hartebeest. Mierzę lornetką laserową dystans - około 80 metrów. Jest kilka byków, które wyglądają na dorosłe. Gunter pokazuje mi jednego z lewej strony. Pytam go, który sztucer mam wziąć - 7mm czy .357. Gunter śmieje się i mówi - po co masz ryzykować z 7mm jeśli możesz go od razu położyć .357. Mierzę dystans - 74 metry. Według niego ten byk jest najstarszy w grupie, bo ma najgrubszą nasadę rogów. Powoli celuję. Byk stoi i przeżuwa trawę. Postanawiam jeszcze nie strzelać, bo boję się ponieść brawurze. Jak na razie położyłem trzy za każdym razem używając jednego naboju. Głupio by było teraz dać plamę, bo się niby poczułem dobry w te klocki. Myślę o tym i biorę jeszcze jeden głęboki oddech. Jestem dobrze oparty. Wypuszczam powietrze i ciągnę spust. Pada basowe splasz mojej Berty (tak Gunter nazywa moje .357 Weatherby). Byk pada na miejscu na kolana. Ma siłę tylko, żeby obrócić się w miejscu odpychając się tylnymi racicami i już nieruchomieje. Gunter śmiejąc się rzuca do mnie po polsku - DARZ BÓR. Normalnie powinno się tu mówić Darz Busz a nie Darz Bór. (powiedzenie zasłyszane u Pawła Kardasza). Jak na razie Busz jest łaskawy.
Zaczynam się śmiać z tego polskiego pozdrowienia poczynionego przez Niemca. Sympatyczny facet z niego. Pytam się go ile czasu normalnie przeznacza na odczekanie po strzałe. Zależy od przypadku. On obserwuje zachowanie zwierzęcia w momencie przyjęcia kuli i decyduje po jego początkowym zachowaniu. Od 5 minut do pół godziny. Na mojego Hartebeesta postanowił czekać tylko 5 minut.
Po 5 minutach idziemy go obejrzeć. Jest super stary. Gunter idzie po samochód a ja zostaję na miejscu i przeżywam te cudowne chwilę w samotności z pięknym Hartebeestem. Po kilkunastu minutach Gunter podjeżdza, ale ma już inny plan w głowie. Jest dopiero 8.00 rano. Bierze radiotelefon i wzywa samochód z pracownikami, żeby zabrali Hartebeesta a my pakujemy się i jedziemy na trzecie miejsce. Na skraj wielkiej polany. Usadawiamy się na ambonie i czekamy. Przez 3 godziny pies z kulawą nogą się nie pojawił, pomimo zapewnienia Guntera, że jest to jedyne miejsce gdzie jest woda i że jeszcze nikt w tym miejscu nie oddał ani jednego strzału. Wygląda to nawet prawdopodobnie, bo ambona rzeczywiście nowiutka. Po dwóch godzinach Gunter zasypia a ja robie mu kompromitujące zdjęcie- śpi w pracy !!! Kolo 11.00 budzi się i proponuje, żebyśmy wpadli do obozu na śniadanie. Nie mam nic przeciwko, bo robi się straszny upał. Wracamy w południowym skwarze. Gin tonic przed śniadaniem rozwiązuje nam języki. Ja mu opowiadam o rozwodzie a on o tym jak dwa lata temu po 11 września - połowa klientów anulowała rezerwacje. 27 myśliwych z U.S.A. postanowiło nie lecieć samolotem. Od tamtego czasu zaczęły się jego kłopoty z żołądkowymi nerwobólami. Gaworzymy sobie w czasie kiedy kucharz przygotowuje śniadanie. Ja ładuję zdjęcia z aparatu do laptopa. Oglądamy je razem jak każdego dnia. Widząc, że zrobiłem mu zdjęcie na ambonie jak ciął komara w pracy - patrzy na mnie i mówi - wiedziałem, że nie mogę ci zaufać, ale mówi to śmiejąc się i zaprasza do stołu. Jemy śniadanie i umawiamy się na 16.00 po codziennej sjescie. W dali słychać grzmoty, ale deszczu od kilku dni nie widać. W obozie jesteśmy tylko w trzy osoby plus Laica - suka tropicielka. Prawdziwy raj na ziemi, zagubiony gdzieś w afrykańskich buszach. Rodem wyjęty z Hemingwaya.
Zostało jeszcze kilka dni polowania. Jestem coraz bardziej zrelaksowany. Na mojej liście jest jeszcze Kudu i Impala z antylop. Warthog, Baboon jak akurat się napatoczy. Może zebra i Gnu jak na prawdę nie będzie co robić.
O 16.00 wypiliśmy kawę i patrzyliśmy jak zanosi się na ulewę. Wiatr zaczął wiać z ogromną siłą. Gunter wciągał długie buty na nogi i kiwał głową, że będzie trudno wybrać miejsce, bo wiatr się co chwilę zmienia, ale w końcu wyruszyliśmy, bo podobno wiatr nie przeszkadza tylko duża ulewa. Siedziałem na skrzyni jak właśnie lunęło. Gunter zatrzymał samochód. Ściągnąłem sztucery z haków i wciągnąłem je do kabiny - siebie również.
Jechaliśmy w deszczu, wolniej niż zwykle, bo Gunter nie mógł się zdecydować gdzie mamy pojechać. Dojechał do miejsca gdzie droga się rozwidlała i nie mógł się zdecydować gdzie jechać. Chyba ten jego instynkt nawala w czasie deszczu. W końcu coś zdecydował i ruszyliśmy. Zjawiliśmy się w jakimś nowym miejscu. Wdrapałem się na ambonę i zobaczyłem na ławce gąbki obszyte jakąś koronką. Śmiać mi się zachciało, bo pomyślałem sobie, że wybrał to miejsce z powodu komfortu dla 4 liter. Rozsiedliśmy się i zaczęliśmy się rozglądać. Ale, że nic się nie działo więc zaczęliśmy gadać. Nie cichutko rozmawiać tylko po chamsku gadać. Deszcz lał, a my udawaliśmy, że wierzymy w to, że jakiś zwierz tu się zjawi. A tak na prawdę to chyba w tę ulewę nie chciało nam się schodzić z ambony i drałować do samochodu. Okazało się, że zna jednego z moich znajomych z klubu w Montrealu więc zaczął mi opowiadać o jego 4 wizytach w Namibii. Śmiechu było co nie miara. Potem przypomnial sobie jak regulowaliśmy lunety w moich sztucerach i jak po 45 strzałach zerknął do moich pudełek z nabojami gdzie zostało 55 sztuk i powiedział, żebym może dał spokój, bo mi zabraknie amunicji na safari. Wtedy nie zrozumiałem o co mu chodzi, ale teraz po 4 antylopach rozłożonych 4 nabojami zaczął mi opowiadać jaka jest średnia. Dziesięć strzałów, żeby mieć jedno trofeum. I to podobno 95 procent myśliwych. Wybałuszyłem ślepia ne ten news, ale w trakcie rozmowy doszliśmy do wniosku, że tylko ci którzy elaboruje własną amunicję mają te motywacje, żeby te 500 naboi rocznie wystrzelać - poszukując najlepszej recepty na swój nabój. Reszta wystrzeliwuje trzy naboje na rok i jedzie na safari.
W ciągu dwóch godzin przez polanę przemaszerowały dwie lochy Warthoga więc upewniliśmy się, że jeśli nic się nie dzieje to nie dlatego, że gadamy, tylko dlatego, że po prostu nic nie przychodzi. Deszcz przestał padać więc zleźliśmy z ambony i idąc do samochodu już sobie przyrzekliśmy, że jutro rano zerwiemy się tak jak dzis, bo rano zwierzęta się przemieszczają a po poludniu dużo mniej.
Tak też się stało. Tego ranka dobrze mi się spało, bo noc była rześka. Gunter obudził mnie krzycząc moje imie. Jak zwykle poranny kawowy rytuał i w trasę. Po drodze kilka razy sprawdzał jaki jest wiatr. Dotarliśmy na jakieś miejsce po pół godzinie. Usadowiliśmy się i czekamy. Pies z kulawą nogą nawet się nie pojawił. Po godzinie zmieniamy miejsce. Znów sprawdzanie wiatru i kilkanaście minut jazdy samochodem.
Wskrabujemy się na ambonę i czekamy. Zjawiają się jakieś łanie Kudu i jakiś młody byk Kudu, ale za młody. Po jakimś czasie dwa średnie byki Kudu, ale też za małe i za młode. Zaczynam gawędzić z Gunterem na temat antylop rodzaju żeńskiego, które mają rogi. Okazuje się, że 4 gatunki są dostępne w tym regionie. Zaczynam go podpytywać o różnice między bykiem i łanią. Gunter wyjaśnia mi, że generalnie rogi łań są cieńsze u nasady, ale za to dłuższe i że to fajnie wygląda jak się ma na ścianie dwa rodzaje obok siebie. Zaczynam podejrzewać, że przeszedł jakiś kurs marketingu, bo tak niby od niechcenia, ale dobrze mu to idzie. Zaczynam mu mówić, że na mojej liście mam jeszcze dwie antylopy, które ciągle biegają po buszu więc nie będę się uganiał za łaniami byków, które już mam na rozkładzie. A on to, że to nic nie przeszkodzi - walniesz jakąś łanie jak się akurat nawinie, odciągniemy ją w cień i za 15 minut zobaczysz jak natura szybciutko zapomina o tym co się stało.
Właśnie na polanę wparadowała łania Oryxa. O widzisz, mówi Gunter pokazując mi ręką, to jest stara łania Oryxa. Ma cieńsze rogi, ale za to dłuższe.
Popatrzyłem na niego z uśmiechem i pokazałem palcem, żeby mi podał .375, bo akurat stał z jego strony. Gunter grzecznie i bez słowa podał mi sztucer. Poczekałem aż łania skończy pić i zbliży się do bryły soli. Cała wizyta trwa nieraz do 20 minut więc nie ma co się spieszyć, najważniejsze, żeby nie zranić zwierzęcia. Odległość 62 metry. Przymierzam się i powtarzam swój rytuał. Najpierw uspokajam oddech. Potem sprawdzam kolbę czy dobrze siedzi w dołku. Następnie sposób Witka z Polski - nie podniecaj się, bo w stodole nie trafisz. Potem sekunda poświęcona Gunterowi - nie mogę zrobić plamy przed Niemcem. Kula przeszywa łanię. Ta stoi i jakby brała wielki chalst powietrza. Zaczyna iść. Spkojnie jakby się nic nie stało. Robi kilka kroków równym tempem. Trochę zbaraniałem na ten widok. Zaczynam przeładowywać sztucer. Gunter kładzie mi rękę na ramieniu mówiąc, że nie trzeba. Łania zwalnia po kilku krokach i jak w zwolnionym tepie klęka, a potem powoli przewraca się na bok. Teraz widać, że kula przeszła na wylot. Gunter podaje mi rękę i czekamy kilka minut, żeby odciągnąć łanie w cień. Widzę, że Gunter jest zadowolony ze swojego marketingu. Przyrzeka mi, że zdążę jeszcze mieć Kudu i Impale. Odciągamy łanie w cień i wracamy na ambonę. Po 15 minutach życie wraca do normy. Pojawiają się Warthogi, ale lochy z warchlakami. Potem znów łanie Kudu. Znów Oryxy.
O 11.30 Gunter daje znać, żebyśmy pojechali do obozu, bo robi się strasznie gorąco. Poszedł po samochód a ja zostałem na ambonie. Myślę sobie, że coś może akurat wyjdzie jak go nie ma, więc mu zrobię niespodziankę, ale nic nie wyszlo. Gunter rozpruł trochę brzuch łani, żeby wypuścić patrochy i zaczynamy ładować łanie za pomocą lebiodki. Oryx to duża bestia. Więc rozwijamy stalową linkę, żeby zaczepić za szyję antylopy i tu pojawił się kłopot. Dzień wcześniej jakiś Boy (jeden z pracowników Guntera) używał to urzadzenie i zablokował stalową linkę w bębnie. Pierwszy raz usłyszałem jak Gunter klnie i jaka jest jego opinia na temat koloru skóry i jej powiązan z ilością szarych komórek w mózgu. Zaczęliśmy ciągnąć linkę, żeby ją odblokować, ale nie dało rady. Zaproponawałem, żeby ją przywiązał do drzewa i ruszył samochodem to się odblokuje i odwinie. Tak też zrobił i mogliśmy załadować łanię na skrzynie. Upał się zrobił nieznośny. Od kilku dni nie spadła kropla deszczu. Dojechaliśmy do obozu, wziąłem natrysk, przebrałem się i zasiedliśmy do śniadania. Gunter wyglądał na zmęczonego, ale myślę, że już od lat wyrobił sobie taki rytm życia. Cztery godziny pracy, sjesta , cztery godziny pracy, fajrant.
Zaproponował mi, żebym sobie poszedł w busz postrzelać do szakali, bo to szkodniki i zabijają małe antylopy. Tak zrobiłem. Wziąłem 7mm na ramie i poszedłem w busz. Niestety sił mi tylko starczyło na pół godziny marszu w tym upale. Nie widziałem ani jednej żywej istoty która by w taki upał maszerowała w buszu. Wróciłem do namiotu i położyłem się spać.
O trzeciej obudził mnie Gunter. Wypiliśmy kawę i pojechaliśmy na to samo miejsce gdzie trafilem łanie Oryxa. Znów zaczął się balet Warthogow, przeważnie loch z małymi. Zjawił się też duży odyniec, ale gdzieś złamał wielki kieł więc kiepsko wyglądał. Nie chciałem rujnować spokoju tego miejsca na niego, jak ciągle mi brakowało na liście dwóch antylop. Znów zjawiły się młode byki Kudu, Oryxy i Warthogi. Po dwóch godzinach w czasie których zamieniliśmy się lornetkami, porównaliśmy nasze dalmierze, przedyskutowaliśmy problemy związane z elaboracją itd itp. Gunter puknął mnie w bok robiąc grymas wskazujący, że miał rację. Wybałuszyłem oczy, bo jak zwykle nic nie widziałem. Nie wiem jak on to robił, że zdążył już rozpoznać gatunek i płeć zanim ja cokolwiek w tym buszu ujrzałem. Jak dojrzałem wreszcie soczystą brązową, nieruchomą plamę, to zaraz mi pokazał, żebym brał sztucer w łapy, bo wizyta nie będzie trwała długo. Nareszcie Impala. Trochę mnie to podnieciło, bo Gunter powiedział, że Impala będzie tylko piła wodę i nie zatrzyma się przy soli. Hm. zacząłem ją oglądać a raczej jego, bo to był stary byk, przez lunetę. Bardzo ostrożny, przezorny i płochy. Lustrujący wszystko bardzo dokładnie. Powoli zbliżał się do kałuży z wodą. Dystans 85 metrów. Powoli zacząłem ściągać spust. Czułem jednak, że zbyt mnie ten Gunter podrajcował, bo nie mogłem znaleźć sposobu na unieruchomienie sztucera. A tu czas ucieka. W końcu pada strzał. Impala obraca się o 180 stopni i pada na miejscu. Teraz widzę, że kula poszła bardzo wysoko. Przetracila kregoslup i wyrwała z drugiej strony dziurę wielkości pięści. Jeszcze kilka sekund konwulsji i już jest po wszystkim. Czekamy przepisowe kilka minut. Schodzimy na dół i widzę jak skuteczna jest kula Hornady 300 grain Round Nose Interlock. Przez dziurę widać w środku pogruchotany kregosłup. Gunter robi grymas jakby chciał mnie skarcić mówiąc - trochę za wysoko co? Nie myślę, że tam celowałeś?
No, ale kula działa wyśmienicie. Dopiero 17.20 a my robimy zdjęcia i wio do obozu. Dzisial kończymy wcześniej, bo będziemy testować nową amunicję jaką Gunterowi przysłał jego przyjaciel. Ja przy okazji sprawdzę swoje sztucery, bo od kilku dni przechodzą straszne tortury podróżując Toyotą po tych wertepach.
Na jutro zostało Kudu i jak starczy czasu to może zaatakuję te trzy łanie z rogami na, które namówił mnie Gunter. Łania Oryxa już jest na rozkładzie. Tak więc z rogatych łań brakuje : Blessbok, Eland i Hartebeest.
W nocy zrywa się duży wiatr i zaraz potem ogromna ulewa. Nie mogę zasnąć, bo to straszny hałas. Leje tak do rana. Chwilami mniej, chwilami bardziej. Generalnie jest super temperatura. Trochę wilgotno, ale rzesko. Do 7.00 leżę w namiocie i dziwię się, że w obozie nie ma żadnego ruchu. W końcu wstaję i idę do kuchni. Deszcz leje jak z cebra. Za chwilę pojawia się kucharz i zaczyna przygotowywać kawę. Potem pojawia się Gunter. Nie przewidział, że spadnie nam na głowę aż tyle wody. O polowaniu nie ma mowy. Przynajmniej w tym miejscu. Decyduje, że zjemy śniadanie i pojedziemy do jego innego obozu oddalonego o 150 km. Tam może nie lało tak jak tu, bo ten teren będzie wyłączony z polowania przez kilka dni, zanim słońce go nie osuszy.
Pakujemy manatki do Toyoty Land Cruisera. I to był nasz błąd. Toyota grzęźnie w mydlanej glinie, bo jest za ciężka na ten teren. Deszcz leje jak z cebra. A my jesteśmy uziemnieni. Gunter bierze radiotelefon i wzywa traktor z farmy, żeby wyciagnąć Toyotę z tego mydła. Dzwoni też do Raincheld, żeby mu dała lżejszą Toyotę aby móc wydostać się z obozu na w miarę przejezdny teren. W końcu pracownicy przenoszą nasze rzeczy z jednego samochodu do drugiego podczas gdy pijemy kawę, żeby się rozgrzać. Gunter zabiera z nami dwóch pracowników, żeby w nowym obozie móc poświęcić się całkowicie na poszukiwanie zwierzyny.
Na trasie pogoda robi się coraz ładniejsza. Wyjeżdżamy ze strefy deszczu. Robię się senny i zaczynam drzemać. Budzi mnie dość ostre hamowanie. Złapaliśmy gumę. Wysiadam z samochodu lekko zaspany. Przyglądam się jak pracownicy zmieniają oponę. Kilkanaście minut potem jesteśmy znów na trasie. Cała podróż trwa ponad dwie godziny. Obóz jest zbudowany na zboczu góry. Rozpościera się z niego widok na wiele kilometrów płaskiej równiny. Coś takiego ostatnio widziałem w RPA w Kruger Park. Gunter jest bardzo nerwowy, bo straciliśmy pół dnia z powodu ulewy i jeszcze na dodatek przekonał mnie, żebym strzelił Springboka, bo to taka średnia antylopa, ale ma w miarę duże rogi. Tak więc zamiast jednego Kudu będziemy się uganiać dodatkowo za Springbokiem. Pogoda jak na polowanie nieszczególna, gdyż wieje bardzo silny wiatr i zwierzęta są z tego powodu bardzo nerwowe i ruchliwe. Kudu widzieliśmy dwa, ale według Guntera miały za małe rogi. Poza tymi dwoma to jakby ktoś zaczarował. Wymiotło je gdzieś. Gunter nie mógł się nadziwić, że tu tak pusto.
W pewnym momencie mówi do mnie. Zobacz to Mamba. Bierz 7mm i strzelaj w łeb. Zanim ściągnąłem sztucer z haków to żmija już przeszła na drugą połowę piaszczystej drogi. Ciężko się celuje ze skrzyni samochodu w czasie gdy silnik diesla ciągle pracuje. Ciągnę za spust. A tu nic. Zapomniałem odbezpieczyć w tej panice. Odbezpieczam a Mamba już ma łeb w krzakach po drugiej stronie drogi. Strzelam na ślepo i nie trafiam. Gunter każe jednemu z pracowników wejść w krzaki i wypłoszyć żmiję, ale Boy chyba wie, że to jedna z najjadowitszych więc ociąga się, ale idzie. Gunter go pogania a my stoimy na skrzyni i czekamy czy żmija wychyli gdzieś łeb.
W końcu murzyni rzucają kawałkami drzewa w krzaki, ale po Mambie ani śladu. Jedziemy dalej. Zaczyna się ściemniać, bo już 3 godziny jak tak kluczymy w poszukiwaniu Kudu. Springboki są, ale bardzo ruchliwe. Jeśli są w grupie to są w ciągłym ruchu. Gunter wypatrzył gdzieś daleko jednego samotnego i to w miarę nieruchomego. Mówi, żebym zeskoczył ze skrzyni i szybko strzelał. Wprowadził nerwową atmosferę. Nawet nie zdążyłem zmierzyć odległości. Strzelam. Pierwsze pudło na safari. Springbok daje susy kilkumetrowe i już go nie ma. Wracamy do samochodu. Nie lubię takiej gonitwy. Najpierw historia z Mambą, potem pudło w dodatkowego Springboka a Kudu jak nie ma tak nie ma. Gunter dla pocieszenia mówi mi, że być może kula zboczyła w tych chaszczach. Jest to prawdopodobne, bo polujemy w strasznych warunkach.
Jedziemy dalej. Gunter jest markotny, bo zmierzch zapada a tu nic nie możemy trafić. Ciągle marudzi o tych Kudu, które tak zniknęły. Tyle ich było miesiąc temu a teraz ani jednego. Dobrze, że mnie namówił na Springboka, bo ma przynajmniej co robić.
Jest już nieźle szaro jak wypatrzył znów jakiegoś samotnego. Odległość 148 metrów. Jako, że jest to w miarę mała antylopa więc biorę 7mm. Strzelam, ale tuż po strzale już widzę co zrobiłem. Antylopa pada, ale mówię do Guntera, że dostała gdzieś z tylu i trzeba będzie uważać, żeby się nie zerwała, bo może jest słabo trafiona. Nie czekamy aż coś zobaczymy tylko od razu idziemy w jej stronę. Stało się tak jak mówiłem. Kula strzaskała jej dwa tylne stawy kolanowe. Leży, ale żyje. Oddaję drugi strzał, ale morale mam kiepskie. Moja dobra passa jednostrzałowca się skończyła.
Wracamy do obozu i nawet się nie przebieramy tylko idziemy na kolację do Lodge. Lodge to coś w rodzaju małego hotelu. Ten akurat został zbudowany w środku buszu przez najbogatszego obywatela Namibii. Tak sobie, bo wszyscy bogaci mają coś takiego więc on też. Sześć miesięcy temu wyjął z kieszeni milion dolarów i dziś już hotelik stoi. Nie ma w nim żywej duszy, ale czy to ważne jak się ma 300 milionów. Kolację jemy w trojkę. Ja, Gunter i jego znajomy, który zarządza tym przedsiębiorstwem. Wrażenie surrealistyczne, ale już coś takiego widziałem w Kenii w prowincji Ndebele. Też pośrodku niczego, miasteczko a w nim potężny obiekt, coś w rodzaju ministerstwa spraw zbytecznych, żeby koledzy mieli miejsce pracy. Możliwe, że za pieniadze ONZ. Wszystko byłoby OK gdyby coś tam się działo, ale to wyglądało jakby bomba neutronowa tam wybuchła. Przejechaliśmy przez opuszczoną wartownię i zaczęliśmy zwiedzać puste biura kilkupiętrowego gmaszyska. Tak chyba wygląda miejsce gdzie przed chwilą skończyla się wojna. Tylko, że tam akurat jej nie było. Demokratyczny rząd przy władzy.
Wypiliśmy na tarasie Lodgy dobre wino z RPA i wróciliśmy do naszego obozu. Nazajutrz Gunter miał trochę lepszy humor. Może dlatego, że miał przed sobą cały dzień i tylko jedno Kudu do znalezienia. Zaczęliśmy jeździć po terenie wielkości 37 km na 15 km. Nie wiem czy to mało czy dużo. Nie wiem czy to nazwać farmą czy nie. Nic się tam nie uprawia. Ogrodzenie jest - zgadza się, ale ogrodzenie jest, bo rząd wymaga. Jak ktoś jest właścicielem gruntu to musi to być ogrodzone. Płotki z drutu. Przeważnie wysokości około metra. Krowa nie przeskoczy a antylopy, nawet te wielkie - spokojnie.
Niektóre antylopy potrafią z miejsca przeskoczyć płot ponad dwu metrowy. Tak więc antylopy na farmach można spotkać, ale czy one tam są jakoś uwięzione? Przemieszczają się jak chcą, ale Kudu jak nie ma tak nie ma. Po dwóch godzinach kluczenia Gunter wypatrzył coś. Znów zachodzę w głowę jak on to robi. Boy prowadzi samochód a my stoimy na tylnym zderzaku. W pewnym momencie zeskakujemy i kucamy a samochód jedzie dalej. Taka zmyłka dla Kudu, bo on obserwuje samochód a my go podejdziemy. Zbliżyliśmy się trochę w tym buszu. Na razie jesteśmy schowani za kopcem termitów, ale musimy się zbliżyć, bo za dużą gestwiną między nami a Kudu. W pewnym momencie Gunter energicznie i z hałasem rozstawia trójnogi pastorał i mówi, żebym szybko strzelał. Może sobie mówić. Narobił tyle hałasu tym trójnogiem, że Kudu się zerwało i mogę sobie postrzelać.
Macha ręką do Boya, żeby po nas podjechał. Robimy półkole Toyotą i zeskakujemy. Okazuje się Gunter się zawziął na tego samego Kudu. Ten się znów gapi na samochód a my w tym czasie się zbliżamy. Jest trochę otwartej przestrzeni między Kudu a nami więc rozstawiam pastorał i przymierzam się. Odległość 153 metry. Byk stoi lekko bokiem. Kalkuluje, że jak wceluję koło prawej strony z przodu to kula przeleci na skos i wyleci gdzieś pośrodku z lewej strony. Wspaniała kalkulacja. Szkoda, że w życiu tak nie ma. Kula weszła, ale po środku prawej strony i wyszła, ale zadem. Czyli dostał w na miękkie. Kudu zaczyna posuwać się truchtem. Nie za szybko, ale i nie za wolno. Regularnie. Zaczynam panikować. Kudu przesuwa się w prawo. Oddala się tylko nieznacznie, ale za to ginie od czasu do czasu za gęstymi krzewami. Oddaję drugi strzał a po nim trzeci. Oba chybione. Kudu posuwa się dalej. Gunter krzyczy, żebym przestał strzelać na pałę, bo położę jakiegoś Oryxa a już mam dwa na rozkładzie - czyli maximum. Oryxów za to pełno w koło i tylko przeszkadzają. Gunter uspokaja mnie mówiąc, żebym poczekał to może stanie. Łatwo powiedzieć. W tym momencie jeszcze nie wiem, że Kudu dostał w żołądek. Zatrzymuje się. Strzelam i tracę go z oczu. Gunter mówi mi, że chyba dostał. Ale, że nie jest pewny gdzie więc postanawia, że idziemy zanim się gdzieś zerwie. Jeszcze wtedy nie wiem, że dostał w lewe biodro. A, że to duży kaliber więc go pogruchotało porządnie, ale na razie tego nie wiemy więc się ostrożnie zbliżamy. Ja cały rozdygotany, bo już czwartą kulę posyłam a tu efekt ciągle nie wiadomy. Nareszcie coś widać. Jesteśmy jeszcze daleko, ale widać go do połowy barku. Gunter mówi mi, żebym strzelał. Strzelam w bark i pudłuję. Gunter łapie się za głowę. Chwyta mnie garścią za kurtkę i ciągnie na chama w lewo. Teraz zrozumiałem. Szukał dla mnie lepszej pozycji, bo widział, że jestem cały rozregulowany tą gonitwą po krzakach. Kudu jest na ziemi, ale łeb ma podniesiony wysoko. Strzelam w środek szyi. Nareszcie koniec. Co za wstyd. Sześć naboi. Trzy pudła. Trzy jak cię mogę. Dla pocieszenia mówię do Guntera, że przynajmniej nie zwiał i nie zdechnie gdzieś w męczarniach przez kilka dni. Przynajmniej go unieruchomiłem.
Ostatnia antylopa z listy nie przysparza mi splendoru. Gunter jest zadowolony, bo wykonał zadanie na piątkę. Pociesza mnie, że najważniejsze jest zrobione. Kudu jest na skrzyni a nie w buszu. Żeby zmienić temat proponuje, że pojedziemy na śniadanie do Lodge. Ostrzegam go, że to ja dziś płacę. Myjemy tylko ręce. Zostawiamy Kudu pracownikom i jedziemy na śniadanie. Znów w surrealistycznej Lodge. Tym razem w dzień. Gunter opowiada mi, że zna osobiście właściciela i jaki to mózg do robienia pieniędzy. Po śniadaniu zwiedzamy małe domki, w których są luksusowo urządzone apartamenty. Pełna halucynacja. Przedwczoraj był jakiś minister z Czech. A wczoraj my i dzisiaj my. Poza tym pełno pracowników krząta się po terenie i poleruje i tak czyste i nie używane przez nikogo sprzęty. Robię zdjęcia tego jonescowego przybytku i wracamy do obozu spakować manatki. Postanowiliśmy nie robić sjesty tylko ruszyć w drogę powrotną na północ.
Ruszamy w trasę. Po dwóch minutach Gunter się zatrzymuje i mówi, że właściciel tych terenow właśnie nas minął więc cofniemy się to on mu powie dzień dobry. Ja siedzę w samochodzie w czasie jak Gunter z kimś rozmawia na zewnątrz. Postanawiam znaleźć moje okulary słoneczne, które są w plecaku na skrzyni. Jak wyszedłem z auta to Gunter zaraz zaczął wołać, żebym przyszedł. Przedstawił mi osobę z którą rozmawiał. Murzyn wyglądał na mój wiek. Ubrany w poszarpaną czapkę i dość niechlujną ciepłą kurtkę. Miły i uśmiechnięty. Spytał jak mi idzie safari i jak mi się podoba w Namibii. Po wymianie kilku zdań zrobiłem mu trzy zdjęcia i pożegnaliśmy się. W samochodzie Gunter mówi do mnie. Widziałeś go? No i powiedz, gdybyś go spotkał gdzieś, to powiedziałbyś, że to najbogatszy i najbardziej wpływowy facet w Namibii. Teraz dopiero zaskoczyłem, że to ten o którym Gunter od dwóch dni mi opowiada. Wyglądał może na mój wiek, ale miał 65 lat i super kondycję. Niezły oryginał.
Do obozu dotarliśmy po ponad dwóch godzinach, bo zatrzymaliśmy się w miasteczku Otavi, gdyż chciałem zobaczyć jak wygląda jedyny sklep w tej miejscowości. Tutaj też kończy się asfaltowa droga i zasięg telefonu komórkowego. Ostatni etap pokonujemy szutrową drogą i już jesteśmy w obozie. Gunter jest zmęczony, ale ja nie. Mówię więc mu, żeby jakiś jego pracownik podwiózł mnie do jakiejś ambony to sobie posiedzę dla relaksu.
Tak też się stało. Elias zabrał mnie i chyba się wprowadziłem w błąd, bo kazałem mu wysadzić mnie w miejscu gdzie myślałem, że jest blisko do ambony. Ten grzecznie mnie wysadził i pojechał. A ja z tego miejsca jeszcze ponad kilometr musiałem przejść piechotą, ale opłacało się. Nie spłoszyłem zwierzyny w miejscu do, którego dotarłem na piechotę.
Przez godzinę oglądałem spektakl 15 Hartebeest, które lizały sól lub wcinały suchą trawę. Nie chciałem strzelać, bo w tym stadzie były łanie z młodymi a, że nie mam doświadczenia więc nie chciałem załatwić jakiejś matki przez przypadek. O 19.30 przyjechał po mnie Gunter. Jak się dowiedział jakie tu stado było to się za głowę złapał. Dopiero jak mu wytłumaczyłem to się uspokoił. Wróciliśmy do obozu.
Nazajutrz rano były urodziny Guntera. Na śniadanie wino musujące z RPA, bo główna impreza będzie dopiero jutro. Jedziemy na ambonę. Deszczyk zaczyna siąpić. Siedzimy na tej ambonie i już wiemy, że nic nie przyjdzie więc gadamy o fotografii numerycznej. Dałem mu kurs obsługi mojego aparatu, który na koniec kursu wręczyłem mu jako prezent urodzinowy. Cieszył się jak dziecko, bo jak mi powiedział jest to coś z czego zrobi na prawdę profesjonalny użytek. Będzie robił zdjęcia klientom w czasie safari a na koniec będzie robił CD i wręczał jako końcowy prezent. O 11.30 wracamy do obozu, bo nie ma sensu tu siedzieć. Deszcz kropi. Zwierzęta siedzą gdzieś w buszu. Po ostatnich ulewach mają wody pod dostatkiem więc idziemy zjeść i zrobić sjestę. Po sjescie, szykujemy się do wymarszu. W tym momencie podjechał samochód ze znajomymi Guntera. Ralf i Sabina. Z powodu ich przyjazdu nasz wymarsz się opóźnił. Gunter spytał mnie czy będzie mi przeszkadzało jak na ambonie usiądziemy we trójke, żeby sobie pogadać. Zgodziłem się, bo facet wyglądał sympatycznie. Pomyślałem, że możemy pojechać w to samo miejsce w którym wczoraj widziałem tyle Hartebeestów. Pomysł się spodobał. Podjechaliśmy na miejsce i wtarabaniliśmy się na ambonę. Gadu, gadu z Ralfem i Gunterem a tu po pół godzinie pojawiają się Hartebeesty. Jest stara łania. Odległość 92 metry, ale nie zatrzymuje się. Idzie równym wolnym krokiem. Gunter mówi do mnie. Przygotuj się to ją zatrzymam. Kiwam głową, że jestem gotowy. Gunter krzyczy. Łania zatrzymuje się. Pada strzał. Łania podrywa się i robi 47 metrów. Ginie nam w krzakach, ale widzimy, że już nie skacze. W momencie kiedy nam ginęła z oczu miała już łeb przy ziemi i był to ostatni ślizg w zarośla. Ralf trzyma się za uszy, bo filmował całe to zdarzenie i nie zatkał uszu, a hamulec odrzutu na mojej Bercie daje czadu po uszach jak nie wiem co.
Schodzimy z ambony i idziemy obejrzeć łanię. O.K. jest stara i ma wyschnięte wymiona. Robimy zdjęcia i jedziemy w następne miejsce, bo Gunter chce koniecznie, żebym miał komplet łań z rogami.
Na nowym miejscu nic się nie dzieje. Opowiadamy sobie dowcipy myśliwskie i tak nam zleciało do wieczora. Wróciliśmy do obozu na kolację.
Kolacja bardziej uroczysta ze względu na Ralfa i Sabinę, ale to jeszcze nie główne party, które dopiero jest zapowiedziane na jutro. Okazuje się, że Ralf jest konsultantem od spraw marketingu dla trzech firm niemieckich : Krieghof, Merkel i Heckeler & Koch. zacząłem go podpytywac o te firmy. Okazuje się, że u Krieghofa pracuje tylko 100 osób. Robią rocznie około 1000 sztuk broni i mają obrót roczny około 8 milionów Euro. Merkel prawie dokładnie to samo. A trzecia firma jest dużo większa i oprócz broni myśliwskiej robi doskonałe pistolety, które zostały ostatnio zadoptowane przez siły specjane U.S.A. (Regularne wojsko zaadoptowało Berette F92).
Na stole pojawia się pudło od przewożenia broni. Jeszcze nie wiem co jest grane, ale to niespodzianka dla Guntera. Express .375 H & H firmy Krieghof. Aż zagwizdałem. Cacko za 10 tysięcy Euro. Po chwili namysłu zaczynam kapować. Ralf załatwił Gunterowi Express od firmy którą reprezentuje, żeby ten z kolei robił reklamę przed ponad 50 myśliwymi rocznie jakich podprowadza. Spluwa idzie w koszta reklamy Krieghofa i wszyscy są zadowoleni.
Gunter pokazuje mi swojš nowš zabawkę a Ralph tłumaczy najnowsze rozwiązania techniczne. Zasadniczo jedno. Zamiast bezpiecznika jest napinacz kurka napina się go bezpośrednio przed strzałem. Wichajster w kształcie bezpiecznika tylko, że duży i trzeba trochę siły, żeby te sprężyny naciągnąć. Ralph wychwala Krieghofa mówiąc, że jest 10 razy tańszy niż Holland & Holland i nie tylko tańszy, ale przy okazji lepszy. Gunter przyrzeka, że jutro sobie postrzelamy i sprawdzimy jak ten Express strzela, jak się niby jest oko w oko ze słoniem lub lwem.
Rozmawiamy do późna w nocy i opowiadam Ralfowi o gafach jakie strzeliłem do tej pory oraz o Warthogu, którego żałuję, że nie strzeliłem, bo miał jeden kieł złamany, ale za to był to największy odyniec jakiego widziałem. Szkoda mi było rujnować spokój miejsca, w którym czekałem na antylopy. Teraz żałuję. Ralf patrzy na mnie i mówi: tego Warthoga to wszyscy znają. Nazywa się STOMPI. Z nim jest taki problem, że wszyscy go widzieli i nikomu się na początku nie chciało go strzelić, a potem wszyscy żałują. Złamał ten kieł pięć lat temu. Patrzę na niego i robię smutną minę, bo się poczułem, że zaliczył mnie do grona tych frajerów co nie chciało im się strzelać do kaleki.
Nagle widzę kątem oka jak Gunter o mało nie zakrztusił się ze śmiechu słuchając tego wywodu Ralfa, ale się dałem wciągnać w maliny. Teraz całe towarzystwo ryczy ze smiechu. Pierwszy raz w życiu spotkałem Niemca, który ma dobre poczucie humoru.
Pytam się Guntera czy jest możliwe, żeby zobaczyć drugi raz tak charakterystyczne zwierzę. A on na to, że raz na krótkiej trasie jak jechał samochodem to liczył ile ich zobaczy przy drodze. Po 120 przestał liczyć. One chodzą od farmy do farmy i zapomnij żebyś go spotkał. Teraz to możesz sobie pomarzyć, że może w przyszłości spotkasz jeszcze większego, ale już na pewno nie w tym roku, bo za dużo pada i w buszu jest pełno wody, więc żaden się nie pokaże.
Tak więc jutro dziesiąty, ostatni dzień safari. Decydujemy, że poświęcimy go na poszukiwanie dwóch brakujących rogatych łań. Tak też robimy. Chociaż to już drugi dzień jak nie wstajemy przed wschodem słońca tylko koło 8.00. Jedziemy w trójke. Ja, Gunter i Ralph. Tym razem zostawiamy Ralpha na jakiejś ambonie, bo chce ustrzelić łanie Kudu. (Ja nie, bo łania Kudu nie ma rogów).
Ja z Gunterem jadę dalej. Gunter mówi mi, że nie ma co siedzieć na ambonie po deszczu, bo to tylko strata czasu. Znajdziemy jakieś swieże tropy Elanda i pójdziemy po nich. Poczułem się jak Winetou. Jadąc samochodem drogę przecięło nam stado Elandów. Kilka byków, ale przeważnie łanie z małymi. Zatrzymaliśmy samochód i Gunter przedstawił mi swój plan. Pójdziemy za nimi w busz piechotą. Nie będzie lekko, bo trzeba będzie rozpoznać w tym stadzie jakąś starą łanię bez młodych. Trzeba uważać, żeby się nie pomylić, bo mały by nie przeżył. O.K. Włazimy w busz. Kolczaste krzewy kaleczą mi nogi i ręce. Mój kapelusz co chwilę muszę wydzierać jakiemuś kolczastemu drzewu. W tej Afryce 99 procent roślinności jest kolczasta. Natura broni się przed żarłocznością zwierząt od milionów lat. Zaczynam się zastanawiać nad dwoma sprawami.
Jak Gunter to zrobi, żeby się odnaleźć w tym buszu bez GPSa, a jak już coś strzelę, to jak my to stąd wyciągniemy. Chyba helikopterem, bo żaden samochód tu nie wjedzie. Kluczymy w tym buszu już z pół godziny aż wreszcie czuję, że zbliżamy się do jakiegoś stada Elandów. Jesteśmy w krzakach może 50 metrów od pierwszych zwierząt. W zależności od wiatru można się nawdychać tej dziwnej woni dzikiego bydła. Nagle słyszę coś w rodzaju ryku czy też nawoływania, ale dźwięki są dla mnie trochę przerażające, bo wydają je potężne byki dochodzące do 800 kg. Co jakiś czas taki byk ryknie sobie i zastanawiam się wtedy czy przypadkiem nas nie zwietrzyły i nie odstraszają nas, bo nas nie widzą, czy też po prostu tak sobie chrząkają.
Gunter lornetkuje co się da w tych chaszczach, żeby wyłowić jakąś starą łanię bez małych. Ja widzę z lewej prześwit w tej gęstwinie więc szepcę mu, że się przymierzę w tę stronę i jak coś wyjdzie to będę przygotowany. Kiwnął głową, ale lornetkuje dalej. Nagle chwyta moją lufę i przesuwa ją w prawo. Szepce mi, żebym się przyszykował, bo zza krzaków za chwilę wyjdzie bardzo stara łania. Rzeczywiście. Jeszcze jest w ruchu więc mierzę odległość - 47 metrów. Gunter krzyczy. Łania staje. Ja strzelam z pozycji klęczącej mając sztucer oparty na ręku a łokieć na kolanie. Stara szkoła z AZS - kiedy jako 16 latek zaczynałem strzelać w klubie z karabinu.
Łania skacze jak byk w Texasie, który chce zrzucić z pleców ujeżdżającego kowboja. Robi takich skoków 7 na dystansie 19 metrów i pada na trzy małe drzewka wywracając je z korzeniami. Gunter nawet nie czeka tylko od razu idzie obejrzeć łanię. Już stwierdził, że strzał jest perfekt. Teraz chce zobaczyć czy ta łania ma suche grzęzy. Jest O.K. Jeszcze się nigdy nie pomylił. Mam wiele uznania dla niego za ten talent. Teraz mówi, że mnie tu zostawi i pójdzie po ludzi, bo żaden samochód nie wjedzie w ten gąszcz.
Po godzinie słyszę warkot silnika i nawoływanie. Zaczynam krzyczeć przez kilka minut, ale głosy się nie zbliżają. Wszystko ucichło i znów czekam. Zaczynam naprawdę żałować, że nie zabrałem z sobą GPSa. Mija następne pół godziny. Słyszę jakieś krzyki, ale z drugiej strony. Teraz już się nie dam wykiwać. Biorę moją Berte i oddaję strzał w powietrze a potem krzyczę. Poskutkowało. Głosy się zbliżają. Pierwsza oczywiście przybiega Laica - tropicielka. Potem powoli nadciągają pracownicy, czyli Gunter z Hidionem i 6 pracowników. Pracownicy wyciągają łanie która leży na powalonych drzewkach i szykują ją do zdjęć. A po zdjęciach Eljas zaczyna ćwiartować łanię, żeby na drągach jakoś ją z tego buszu wyciągnąć. Tak więc dwie tylnie nogi z zadem na jednym drągu, dwie przednie z tułowiem na drugim, głowa idzie z jednym pracownikiem a żołądek (z którego robią prawie takie samo danie jak w Polsce pod tytułem - flaki) idzie z następnym pracownikiem. Zasuwamy ponad pół godziny przez ten busz do drogi. A potem czekamy, żeby Gunter skoczył po Toyotę. Właśnie sobie uswiadomiłem, że jesteśmy na tak zwanej farmie. Niech mi ktoś spróbuje potem powiedzieć, że polowałem w gospodarstwie u chłopa i żeby odstrzelić to mi przywiązywali do drzewa krowę. Wykończyłem się tym podchodem. Ustalamy z Gunterem, że zrobimy sobie sjestę a potem poszukamy ostatniej na liście antylopy - Blessboka. Tak na prawdę to wcałe mi się nie chce, bo mam już 10 na rozkładzie i jestem zmęczony. Mówię mu, żeby dał spokój, bo dziś wieczorem impreza urodzinowa no i przecież coś musi zostać na liscie, żebym mógł tu wrócić. Gunter nie daje za wygraną. Wziął sobie to za punkt honoru.
Po sjeście ociągam się, bo bolą mnie nogi, ale jedziemy. Przejeżdzamy koło strzelnicy na której Ralph reguluje swój nowy celownik przeziernikowy, który ma w razie czego zastąpić popsutą lunetę. Pukam w dach Toyoty i pytam się Guntera czy nie chce spróbować swojej nowej pukawki. Trochę grymasi, bo nie wziął amunicji i lunety. Ja na to, że przecież z Expressu się nie strzela z lunetą. O.K. Wziął radiotelefon i poprosił, żeby Gideon przywiózł mu amunicję. W tym czasie Ralf kończył się bawić ze swoim celownikiem. Pomyślałem, że zaraz sprawdzimy ten mit o szybkości i skuteczności Expressu. Gunter daje mi Express, żebym zaczął. Wykręcam się - ale to ja mam zacząć. O.K.
Tarcza jest na 25 metrach. Przepisowo - tak jak się strzela do słoni i bawołów. Bez lunety. Normalne. Ładuję Express i odpalam. Za lekko go trzymałem. Express kopie mnie w policzek i nie trafiam w tarczę. Jestem przyzwyczajony do cięższej broni. Mojq Berta waży minimum kilogram więcej. Przymierzam się i strzelam drugi raz. Trafiam w tarcze, ale Express kopie mnie znów w policzek. Ralf się śmieje i mówi, że z Expressu trzeba strzelać jeden strzał za drugim. Tak jak by się było w ogniu akcji i w niebezpieczenstwie. Odpowiadam mu, że jeśli tak ma być, to Express spełnił swoje zadanie, bo spudłowałem za pierwszym razem i trafiłem za drugim.
Ten nie daje za wygranš. Ładuje dwa następne naboje. Teraz już wiem jak to załatwić. Pochylam się więcej do przodu i ściskam mocniej Express. Oddaję pierwszy strzał i pomimo, że trafilem to nie mogę oddać szybko drugiego, bo muszę po dużym odrzucie szukać znów mojego celu. Znajduje cel. Strzelam. Trafiam.
Pic na wodę fotomontaż. Tyle samo czasu zajmuje przeładowanie sztucera, który nie kopie jak szukanie celu z taką flintą która kopie. Nie chcę zaczynać dyskusji z Ralfem więc pytam Guntera czy czeka na lunetę czy też jedziemy. Jedziemy. Do zmroku zostało 2 godziny. Safari dobiega końca. Gunter wybiera jakiś kierunek i jedzie. W pewnym momencie zatrzymuje samochód i wysiada. Pytam go czy coś widzi. A on na to śmiejąc się pokazuje swój nos i mówi - nie czujesz, że one tu są. Nie, nie czuję, bo siedzę na skrzyni i od tego wiatru kichnąłem i mam nos pełen wody. Ten się znowu śmieje i pokazuje swój nos. One tu są. O.K.
Wchodzimy w busz. Idziemy kilka minut. Zatrzymujemy się zanim dojdziemy do wielkiej polany. Przez chaszcze widzę na polanie jakieś brązowe punkciki. Gunter utrzymuje, że to blessboki i że są nawet łanie. Nie mogę nawet zmierzyć odległości, bo za dużo chaszczy i dalmierz głupieje. Pokazuje 25 metrów a jest około 200. Rozstawiam pastorał i patrzę przez lunetę. Coś tam widzę, ale kiepsko. Gunter utrzymuje, że brązowa plamka która się przesuwa to łania i że on ją zatrzyma jak będzie mniej więcej w okienku między gałęziami. Nawet nie mam czasu protestować jak już krzyczy. Strzelam, ale na pałę gdzieś w powietrze. Stado się zrywa i już jest pusto na polanie. Idziemy sprawdzić czy przez przypadek jej nie drasnąłem. Na wypalonej glinie łatwo byłoby widać. Suka nic nie znajduje więc jest pewne, że strzeliłem panu bogu w okno. Wracamy do samochodu. Jedziemy na inne miejsce. Po dość długim marszu lądujemu na skraju następnej polany. Gunter ogląda jakąś plamkę na horyzoncie i orzeka, że to byk. Czekamy czy za nim nie wyjdą łanie z buszu. Po kilkunastu minutach rezygnujemy. Czas płynie. Safari kończy się za niecałą godzinę. Znów samochód i jedziemy. Po drodze spotykamy Eliasa. Gunter pyta się czy nie widział gdzieś Blessboków. Ten coś mu pokazuje i tłumaczy, ale w języku afrykaner więc nic nie rozumiem. Jedziemy na następne miejsce. Coś tam widać na horyzoncie. Gunter utrzymuje, że to Blessboki, ale jest też kilka Hartebeest. Mierzę dystans - 450 metrów. Mówię mu to. Macha ręką i mówi, że podejdzie się. Odchodzimy z brzegu polany i wchodzimy w busz. Idziemy skrajem polany, ale buszem. Trwa to trochę, bo teren nie jest miły z powodu kolcy, które człowieka rozbierają. Dochodzimy na około 200 metrów. Gunter rozstawia pastorał i zapraszającym gestem pokazuje, żebym się przyłożył. Mówię mu, że to za daleko jak na tę spluwę. Jeszcze nigdy z .375 nie strzelałem na taki dystans a dodatkowo nie mam na niej dobrej lunety, bo po co na tego rodzaju broń. Dobra mam na 7mm (tylko, że została w Toyocie). Gunter postanawia wyjść z buszu i zbliżyć się otwartą przestrzenią. Dochodzimy na 150 metrów. Robi się szaro, bo czas leci. Przymierzam się, ale w tych warunkach to nic pewnego. Mówię mu, żebyśmy się zbliżyli jeszcze, bo podczas moich przymiarek stado się oddaliło. O.K. Posuwamy się do przodu. Ustawiam pastorał i mierzę. Postanawiam się skoncentrować za wszelką cenę. Strasznie ruchliwe te bestie. Jak Blessbok się w miarę się dobrze nastawia to jakiś byk się wchrzania. Jak byk odchodzi to mi oczy zachodzą łzami, bo zbyt długo już trwa ta ciuciubabka. Na dodatek robi się ciemno. Patrzę na zegarek - 19.25. Ostatnia szansa. Gunter krzyczy, żeby unieruchomić stado. Strzelam. Trafiam, ale na miękkie. Łania stoi nieruchomo. Nie wie co się stało. Chcę poprawić, ale Gunter mówi, żeby czekać. Do łani podchodzi byk i zaczyna ją wąchać tam gdzie dostała kulę. Stado nie zareagowało na strzał. Jakieś cuda. Łania robi kilka kroków i zatrzymuje się. Mówię Gunterowi, że poprawię. Mówi mi, żebym celował w kark, bo przy 143 metrach kula będzie miała duży opad. Strzelam drugi raz. Łania pada w ogniu. Idziemy zobaczyć. Jest już nieźle szaro. Kula strzaskała dwie lopatki i rozerwała serce. Mój ostatni strzał na safari. Gunter idzie po samochód a ja robię zdjęcia zapadającego zmierzchu.
Zobacz dalej
Opracował 16/12/2003 Sławek Łukasiewicz
Powrót do polowań
|
|