|
|
10 dni w Namibii
O trzeciej obudził mnie Gunter. Wypiliśmy kawę i pojechaliśmy na to samo miejsce gdzie trafilem łanie Oryxa. Znów zaczął się balet Warthogow, przeważnie loch z małymi. Zjawił się też duży odyniec, ale gdzieś złamał wielki kieł więc kiepsko wyglądał. Nie chciałem rujnować spokoju tego miejsca na niego, jak ciągle mi brakowało na liście dwóch antylop. Znów zjawiły się młode byki Kudu, Oryxy i Warthogi. Po dwóch godzinach w czasie których zamieniliśmy się lornetkami, porównaliśmy nasze dalmierze, przedyskutowaliśmy problemy związane z elaboracją itd itp. Gunter puknął mnie w bok robiąc grymas wskazujący, że miał rację. Wybałuszyłem oczy, bo jak zwykle nic nie widziałem. Nie wiem jak on to robił, że zdążył już rozpoznać gatunek i płeć zanim ja cokolwiek w tym buszu ujrzałem. Jak dojrzałem wreszcie soczystą brązową, nieruchomą plamę, to zaraz mi pokazał, żebym brał sztucer w łapy, bo wizyta nie będzie trwała długo. Nareszcie Impala. Trochę mnie to podnieciło, bo Gunter powiedział, że Impala będzie tylko piła wodę i nie zatrzyma się przy soli. Hm. zacząłem ją oglądać a raczej jego, bo to był stary byk, przez lunetę. Bardzo ostrożny, przezorny i płochy. Lustrujący wszystko bardzo dokładnie. Powoli zbliżał się do kałuży z wodą. Dystans 85 metrów. Powoli zacząłem ściągać spust. Czułem jednak, że zbyt mnie ten Gunter podrajcował, bo nie mogłem znaleźć sposobu na unieruchomienie sztucera. A tu czas ucieka. W końcu pada strzał. Impala obraca się o 180 stopni i pada na miejscu. Teraz widzę, że kula poszła bardzo wysoko. Przetracila kregoslup i wyrwała z drugiej strony dziurę wielkości pięści. Jeszcze kilka sekund konwulsji i już jest po wszystkim. Czekamy przepisowe kilka minut. Schodzimy na dół i widzę jak skuteczna jest kula Hornady 300 grain Round Nose Interlock. Przez dziurę widać w środku pogruchotany kregosłup. Gunter robi grymas jakby chciał mnie skarcić mówiąc - trochę za wysoko co? Nie myślę, że tam celowałeś?
No, ale kula działa wyśmienicie. Dopiero 17.20 a my robimy zdjęcia i wio do obozu. Dzisial kończymy wcześniej, bo będziemy testować nową amunicję jaką Gunterowi przysłał jego przyjaciel. Ja przy okazji sprawdzę swoje sztucery, bo od kilku dni przechodzą straszne tortury podróżując Toyotą po tych wertepach.
Na jutro zostało Kudu i jak starczy czasu to może zaatakuję te trzy łanie z rogami na, które namówił mnie Gunter. Łania Oryxa już jest na rozkładzie. Tak więc z rogatych łań brakuje : Blessbok, Eland i Hartebeest.
W nocy zrywa się duży wiatr i zaraz potem ogromna ulewa. Nie mogę zasnąć, bo to straszny hałas. Leje tak do rana. Chwilami mniej, chwilami bardziej. Generalnie jest super temperatura. Trochę wilgotno, ale rzesko. Do 7.00 leżę w namiocie i dziwię się, że w obozie nie ma żadnego ruchu. W końcu wstaję i idę do kuchni. Deszcz leje jak z cebra. Za chwilę pojawia się kucharz i zaczyna przygotowywać kawę. Potem pojawia się Gunter. Nie przewidział, że spadnie nam na głowę aż tyle wody. O polowaniu nie ma mowy. Przynajmniej w tym miejscu. Decyduje, że zjemy śniadanie i pojedziemy do jego innego obozu oddalonego o 150 km. Tam może nie lało tak jak tu, bo ten teren będzie wyłączony z polowania przez kilka dni, zanim słońce go nie osuszy.
Pakujemy manatki do Toyoty Land Cruisera. I to był nasz błąd. Toyota grzęźnie w mydlanej glinie, bo jest za ciężka na ten teren. Deszcz leje jak z cebra. A my jesteśmy uziemnieni. Gunter bierze radiotelefon i wzywa traktor z farmy, żeby wyciagnąć Toyotę z tego mydła. Dzwoni też do Raincheld, żeby mu dała lżejszą Toyotę aby móc wydostać się z obozu na w miarę przejezdny teren. W końcu pracownicy przenoszą nasze rzeczy z jednego samochodu do drugiego podczas gdy pijemy kawę, żeby się rozgrzać. Gunter zabiera z nami dwóch pracowników, żeby w nowym obozie móc poświęcić się całkowicie na poszukiwanie zwierzyny.
Na trasie pogoda robi się coraz ładniejsza. Wyjeżdżamy ze strefy deszczu. Robię się senny i zaczynam drzemać. Budzi mnie dość ostre hamowanie. Złapaliśmy gumę. Wysiadam z samochodu lekko zaspany. Przyglądam się jak pracownicy zmieniają oponę. Kilkanaście minut potem jesteśmy znów na trasie. Cała podróż trwa ponad dwie godziny. Obóz jest zbudowany na zboczu góry. Rozpościera się z niego widok na wiele kilometrów płaskiej równiny. Coś takiego ostatnio widziałem w RPA w Kruger Park. Gunter jest bardzo nerwowy, bo straciliśmy pół dnia z powodu ulewy i jeszcze na dodatek przekonał mnie, żebym strzelił Springboka, bo to taka średnia antylopa, ale ma w miarę duże rogi. Tak więc zamiast jednego Kudu będziemy się uganiać dodatkowo za Springbokiem. Pogoda jak na polowanie nieszczególna, gdyż wieje bardzo silny wiatr i zwierzęta są z tego powodu bardzo nerwowe i ruchliwe. Kudu widzieliśmy dwa, ale według Guntera miały za małe rogi. Poza tymi dwoma to jakby ktoś zaczarował. Wymiotło je gdzieś. Gunter nie mógł się nadziwić, że tu tak pusto.
W pewnym momencie mówi do mnie. Zobacz to Mamba. Bierz 7mm i strzelaj w łeb. Zanim ściągnąłem sztucer z haków to żmija już przeszła na drugą połowę piaszczystej drogi. Ciężko się celuje ze skrzyni samochodu w czasie gdy silnik diesla ciągle pracuje. Ciągnę za spust. A tu nic. Zapomniałem odbezpieczyć w tej panice. Odbezpieczam a Mamba już ma łeb w krzakach po drugiej stronie drogi. Strzelam na ślepo i nie trafiam. Gunter każe jednemu z pracowników wejść w krzaki i wypłoszyć żmiję, ale Boy chyba wie, że to jedna z najjadowitszych więc ociąga się, ale idzie. Gunter go pogania a my stoimy na skrzyni i czekamy czy żmija wychyli gdzieś łeb.
W końcu murzyni rzucają kawałkami drzewa w krzaki, ale po Mambie ani śladu. Jedziemy dalej. Zaczyna się ściemniać, bo już 3 godziny jak tak kluczymy w poszukiwaniu Kudu. Springboki są, ale bardzo ruchliwe. Jeśli są w grupie to są w ciągłym ruchu. Gunter wypatrzył gdzieś daleko jednego samotnego i to w miarę nieruchomego. Mówi, żebym zeskoczył ze skrzyni i szybko strzelał. Wprowadził nerwową atmosferę. Nawet nie zdążyłem zmierzyć odległości. Strzelam. Pierwsze pudło na safari. Springbok daje susy kilkumetrowe i już go nie ma. Wracamy do samochodu. Nie lubię takiej gonitwy. Najpierw historia z Mambą, potem pudło w dodatkowego Springboka a Kudu jak nie ma tak nie ma. Gunter dla pocieszenia mówi mi, że być może kula zboczyła w tych chaszczach. Jest to prawdopodobne, bo polujemy w strasznych warunkach.
Jedziemy dalej. Gunter jest markotny, bo zmierzch zapada a tu nic nie możemy trafić. Ciągle marudzi o tych Kudu, które tak zniknęły. Tyle ich było miesiąc temu a teraz ani jednego. Dobrze, że mnie namówił na Springboka, bo ma przynajmniej co robić.
Jest już nieźle szaro jak wypatrzył znów jakiegoś samotnego. Odległość 148 metrów. Jako, że jest to w miarę mała antylopa więc biorę 7mm. Strzelam, ale tuż po strzale już widzę co zrobiłem. Antylopa pada, ale mówię do Guntera, że dostała gdzieś z tylu i trzeba będzie uważać, żeby się nie zerwała, bo może jest słabo trafiona. Nie czekamy aż coś zobaczymy tylko od razu idziemy w jej stronę. Stało się tak jak mówiłem. Kula strzaskała jej dwa tylne stawy kolanowe. Leży, ale żyje. Oddaję drugi strzał, ale morale mam kiepskie. Moja dobra passa jednostrzałowca się skończyła.
Wracamy do obozu i nawet się nie przebieramy tylko idziemy na kolację do Lodge. Lodge to coś w rodzaju małego hotelu. Ten akurat został zbudowany w środku buszu przez najbogatszego obywatela Namibii. Tak sobie, bo wszyscy bogaci mają coś takiego więc on też. Sześć miesięcy temu wyjął z kieszeni milion dolarów i dziś już hotelik stoi. Nie ma w nim żywej duszy, ale czy to ważne jak się ma 300 milionów. Kolację jemy w trojkę. Ja, Gunter i jego znajomy, który zarządza tym przedsiębiorstwem. Wrażenie surrealistyczne, ale już coś takiego widziałem w Kenii w prowincji Ndebele. Też pośrodku niczego, miasteczko a w nim potężny obiekt, coś w rodzaju ministerstwa spraw zbytecznych, żeby koledzy mieli miejsce pracy. Możliwe, że za pieniadze ONZ. Wszystko byłoby OK gdyby coś tam się działo, ale to wyglądało jakby bomba neutronowa tam wybuchła. Przejechaliśmy przez opuszczoną wartownię i zaczęliśmy zwiedzać puste biura kilkupiętrowego gmaszyska. Tak chyba wygląda miejsce gdzie przed chwilą skończyla się wojna. Tylko, że tam akurat jej nie było. Demokratyczny rząd przy władzy.
Wypiliśmy na tarasie Lodgy dobre wino z RPA i wróciliśmy do naszego obozu. Nazajutrz Gunter miał trochę lepszy humor. Może dlatego, że miał przed sobą cały dzień i tylko jedno Kudu do znalezienia. Zaczęliśmy jeździć po terenie wielkości 37 km na 15 km. Nie wiem czy to mało czy dużo. Nie wiem czy to nazwać farmą czy nie. Nic się tam nie uprawia. Ogrodzenie jest - zgadza się, ale ogrodzenie jest, bo rząd wymaga. Jak ktoś jest właścicielem gruntu to musi to być ogrodzone. Płotki z drutu. Przeważnie wysokości około metra. Krowa nie przeskoczy a antylopy, nawet te wielkie - spokojnie.
Niektóre antylopy potrafią z miejsca przeskoczyć płot ponad dwu metrowy. Tak więc antylopy na farmach można spotkać, ale czy one tam są jakoś uwięzione? Przemieszczają się jak chcą, ale Kudu jak nie ma tak nie ma. Po dwóch godzinach kluczenia Gunter wypatrzył coś. Znów zachodzę w głowę jak on to robi. Boy prowadzi samochód a my stoimy na tylnym zderzaku. W pewnym momencie zeskakujemy i kucamy a samochód jedzie dalej. Taka zmyłka dla Kudu, bo on obserwuje samochód a my go podejdziemy. Zbliżyliśmy się trochę w tym buszu. Na razie jesteśmy schowani za kopcem termitów, ale musimy się zbliżyć, bo za dużą gestwiną między nami a Kudu. W pewnym momencie Gunter energicznie i z hałasem rozstawia trójnogi pastorał i mówi, żebym szybko strzelał. Może sobie mówić. Narobił tyle hałasu tym trójnogiem, że Kudu się zerwało i mogę sobie postrzelać.
Macha ręką do Boya, żeby po nas podjechał. Robimy półkole Toyotą i zeskakujemy. Okazuje się Gunter się zawziął na tego samego Kudu. Ten się znów gapi na samochód a my w tym czasie się zbliżamy. Jest trochę otwartej przestrzeni między Kudu a nami więc rozstawiam pastorał i przymierzam się. Odległość 153 metry. Byk stoi lekko bokiem. Kalkuluje, że jak wceluję koło prawej strony z przodu to kula przeleci na skos i wyleci gdzieś pośrodku z lewej strony. Wspaniała kalkulacja. Szkoda, że w życiu tak nie ma. Kula weszła, ale po środku prawej strony i wyszła, ale zadem. Czyli dostał w na miękkie. Kudu zaczyna posuwać się truchtem. Nie za szybko, ale i nie za wolno. Regularnie. Zaczynam panikować. Kudu przesuwa się w prawo. Oddala się tylko nieznacznie, ale za to ginie od czasu do czasu za gęstymi krzewami. Oddaję drugi strzał a po nim trzeci. Oba chybione. Kudu posuwa się dalej. Gunter krzyczy, żebym przestał strzelać na pałę, bo położę jakiegoś Oryxa a już mam dwa na rozkładzie - czyli maximum. Oryxów za to pełno w koło i tylko przeszkadzają. Gunter uspokaja mnie mówiąc, żebym poczekał to może stanie. Łatwo powiedzieć. W tym momencie jeszcze nie wiem, że Kudu dostał w żołądek. Zatrzymuje się. Strzelam i tracę go z oczu. Gunter mówi mi, że chyba dostał. Ale, że nie jest pewny gdzie więc postanawia, że idziemy zanim się gdzieś zerwie. Jeszcze wtedy nie wiem, że dostał w lewe biodro. A, że to duży kaliber więc go pogruchotało porządnie, ale na razie tego nie wiemy więc się ostrożnie zbliżamy. Ja cały rozdygotany, bo już czwartą kulę posyłam a tu efekt ciągle nie wiadomy. Nareszcie coś widać. Jesteśmy jeszcze daleko, ale widać go do połowy barku. Gunter mówi mi, żebym strzelał. Strzelam w bark i pudłuję. Gunter łapie się za głowę. Chwyta mnie garścią za kurtkę i ciągnie na chama w lewo. Teraz zrozumiałem. Szukał dla mnie lepszej pozycji, bo widział, że jestem cały rozregulowany tą gonitwą po krzakach. Kudu jest na ziemi, ale łeb ma podniesiony wysoko. Strzelam w środek szyi. Nareszcie koniec. Co za wstyd. Sześć naboi. Trzy pudła. Trzy jak cię mogę. Dla pocieszenia mówię do Guntera, że przynajmniej nie zwiał i nie zdechnie gdzieś w męczarniach przez kilka dni. Przynajmniej go unieruchomiłem.
Ostatnia antylopa z listy nie przysparza mi splendoru. Gunter jest zadowolony, bo wykonał zadanie na piątkę. Pociesza mnie, że najważniejsze jest zrobione. Kudu jest na skrzyni a nie w buszu. Żeby zmienić temat proponuje, że pojedziemy na śniadanie do Lodge. Ostrzegam go, że to ja dziś płacę. Myjemy tylko ręce. Zostawiamy Kudu pracownikom i jedziemy na śniadanie. Znów w surrealistycznej Lodge. Tym razem w dzień. Gunter opowiada mi, że zna osobiście właściciela i jaki to mózg do robienia pieniędzy. Po śniadaniu zwiedzamy małe domki, w których są luksusowo urządzone apartamenty. Pełna halucynacja. Przedwczoraj był jakiś minister z Czech. A wczoraj my i dzisiaj my. Poza tym pełno pracowników krząta się po terenie i poleruje i tak czyste i nie używane przez nikogo sprzęty. Robię zdjęcia tego jonescowego przybytku i wracamy do obozu spakować manatki. Postanowiliśmy nie robić sjesty tylko ruszyć w drogę powrotną na północ.
Ruszamy w trasę. Po dwóch minutach Gunter się zatrzymuje i mówi, że właściciel tych terenow właśnie nas minął więc cofniemy się to on mu powie dzień dobry. Ja siedzę w samochodzie w czasie jak Gunter z kimś rozmawia na zewnątrz. Postanawiam znaleźć moje okulary słoneczne, które są w plecaku na skrzyni. Jak wyszedłem z auta to Gunter zaraz zaczął wołać, żebym przyszedł. Przedstawił mi osobę z którą rozmawiał. Murzyn wyglądał na mój wiek. Ubrany w poszarpaną czapkę i dość niechlujną ciepłą kurtkę. Miły i uśmiechnięty. Spytał jak mi idzie safari i jak mi się podoba w Namibii. Po wymianie kilku zdań zrobiłem mu trzy zdjęcia i pożegnaliśmy się. W samochodzie Gunter mówi do mnie. Widziałeś go? No i powiedz, gdybyś go spotkał gdzieś, to powiedziałbyś, że to najbogatszy i najbardziej wpływowy facet w Namibii. Teraz dopiero zaskoczyłem, że to ten o którym Gunter od dwóch dni mi opowiada. Wyglądał może na mój wiek, ale miał 65 lat i super kondycję. Niezły oryginał.
Do obozu dotarliśmy po ponad dwóch godzinach, bo zatrzymaliśmy się w miasteczku Otavi, gdyż chciałem zobaczyć jak wygląda jedyny sklep w tej miejscowości. Tutaj też kończy się asfaltowa droga i zasięg telefonu komórkowego. Ostatni etap pokonujemy szutrową drogą i już jesteśmy w obozie. Gunter jest zmęczony, ale ja nie. Mówię więc mu, żeby jakiś jego pracownik podwiózł mnie do jakiejś ambony to sobie posiedzę dla relaksu.
Tak też się stało. Elias zabrał mnie i chyba się wprowadziłem w błąd, bo kazałem mu wysadzić mnie w miejscu gdzie myślałem, że jest blisko do ambony. Ten grzecznie mnie wysadził i pojechał. A ja z tego miejsca jeszcze ponad kilometr musiałem przejść piechotą, ale opłacało się. Nie spłoszyłem zwierzyny w miejscu do, którego dotarłem na piechotę.
Przez godzinę oglądałem spektakl 15 Hartebeest, które lizały sól lub wcinały suchą trawę. Nie chciałem strzelać, bo w tym stadzie były łanie z młodymi a, że nie mam doświadczenia więc nie chciałem załatwić jakiejś matki przez przypadek. O 19.30 przyjechał po mnie Gunter. Jak się dowiedział jakie tu stado było to się za głowę złapał. Dopiero jak mu wytłumaczyłem to się uspokoił. Wróciliśmy do obozu.
Nazajutrz rano były urodziny Guntera. Na śniadanie wino musujące z RPA, bo główna impreza będzie dopiero jutro. Jedziemy na ambonę. Deszczyk zaczyna siąpić. Siedzimy na tej ambonie i już wiemy, że nic nie przyjdzie więc gadamy o fotografii numerycznej. Dałem mu kurs obsługi mojego aparatu, który na koniec kursu wręczyłem mu jako prezent urodzinowy. Cieszył się jak dziecko, bo jak mi powiedział jest to coś z czego zrobi na prawdę profesjonalny użytek. Będzie robił zdjęcia klientom w czasie safari a na koniec będzie robił CD i wręczał jako końcowy prezent. O 11.30 wracamy do obozu, bo nie ma sensu tu siedzieć. Deszcz kropi. Zwierzęta siedzą gdzieś w buszu. Po ostatnich ulewach mają wody pod dostatkiem więc idziemy zjeść i zrobić sjestę. Po sjescie, szykujemy się do wymarszu. W tym momencie podjechał samochód ze znajomymi Guntera. Ralf i Sabina. Z powodu ich przyjazdu nasz wymarsz się opóźnił. Gunter spytał mnie czy będzie mi przeszkadzało jak na ambonie usiądziemy we trójke, żeby sobie pogadać. Zgodziłem się, bo facet wyglądał sympatycznie. Pomyślałem, że możemy pojechać w to samo miejsce w którym wczoraj widziałem tyle Hartebeestów. Pomysł się spodobał. Podjechaliśmy na miejsce i wtarabaniliśmy się na ambonę. Gadu, gadu z Ralfem i Gunterem a tu po pół godzinie pojawiają się Hartebeesty. Jest stara łania. Odległość 92 metry, ale nie zatrzymuje się. Idzie równym wolnym krokiem. Gunter mówi do mnie. Przygotuj się to ją zatrzymam. Kiwam głową, że jestem gotowy. Gunter krzyczy. Łania zatrzymuje się. Pada strzał. Łania podrywa się i robi 47 metrów. Ginie nam w krzakach, ale widzimy, że już nie skacze. W momencie kiedy nam ginęła z oczu miała już łeb przy ziemi i był to ostatni ślizg w zarośla. Ralf trzyma się za uszy, bo filmował całe to zdarzenie i nie zatkał uszu, a hamulec odrzutu na mojej Bercie daje czadu po uszach jak nie wiem co.
Schodzimy z ambony i idziemy obejrzeć łanię. O.K. jest stara i ma wyschnięte wymiona. Robimy zdjęcia i jedziemy w następne miejsce, bo Gunter chce koniecznie, żebym miał komplet łań z rogami.
Na nowym miejscu nic się nie dzieje. Opowiadamy sobie dowcipy myśliwskie i tak nam zleciało do wieczora. Wróciliśmy do obozu na kolację.
Kolacja bardziej uroczysta ze względu na Ralfa i Sabinę, ale to jeszcze nie główne party, które dopiero jest zapowiedziane na jutro. Okazuje się, że Ralf jest konsultantem od spraw marketingu dla trzech firm niemieckich : Krieghof, Merkel i Heckeler & Koch. zacząłem go podpytywac o te firmy. Okazuje się, że u Krieghofa pracuje tylko 100 osób. Robią rocznie około 1000 sztuk broni i mają obrót roczny około 8 milionów Euro. Merkel prawie dokładnie to samo. A trzecia firma jest dużo większa i oprócz broni myśliwskiej robi doskonałe pistolety, które zostały ostatnio zadoptowane przez siły specjane U.S.A. (Regularne wojsko zaadoptowało Berette F92).
Na stole pojawia się pudło od przewożenia broni. Jeszcze nie wiem co jest grane, ale to niespodzianka dla Guntera. Express .375 H & H firmy Krieghof. Aż zagwizdałem. Cacko za 10 tysięcy Euro. Po chwili namysłu zaczynam kapować. Ralf załatwił Gunterowi Express od firmy którą reprezentuje, żeby ten z kolei robił reklamę przed ponad 50 myśliwymi rocznie jakich podprowadza. Spluwa idzie w koszta reklamy Krieghofa i wszyscy są zadowoleni.
Gunter pokazuje mi swojš nowš zabawkę a Ralph tłumaczy najnowsze rozwiązania techniczne. Zasadniczo jedno. Zamiast bezpiecznika jest napinacz kurka napina się go bezpośrednio przed strzałem. Wichajster w kształcie bezpiecznika tylko, że duży i trzeba trochę siły, żeby te sprężyny naciągnąć. Ralph wychwala Krieghofa mówiąc, że jest 10 razy tańszy niż Holland & Holland i nie tylko tańszy, ale przy okazji lepszy. Gunter przyrzeka, że jutro sobie postrzelamy i sprawdzimy jak ten Express strzela, jak się niby jest oko w oko ze słoniem lub lwem.
Rozmawiamy do późna w nocy i opowiadam Ralfowi o gafach jakie strzeliłem do tej pory oraz o Warthogu, którego żałuję, że nie strzeliłem, bo miał jeden kieł złamany, ale za to był to największy odyniec jakiego widziałem. Szkoda mi było rujnować spokój miejsca, w którym czekałem na antylopy. Teraz żałuję. Ralf patrzy na mnie i mówi: tego Warthoga to wszyscy znają. Nazywa się STOMPI. Z nim jest taki problem, że wszyscy go widzieli i nikomu się na początku nie chciało go strzelić, a potem wszyscy żałują. Złamał ten kieł pięć lat temu. Patrzę na niego i robię smutną minę, bo się poczułem, że zaliczył mnie do grona tych frajerów co nie chciało im się strzelać do kaleki.
Nagle widzę kątem oka jak Gunter o mało nie zakrztusił się ze śmiechu słuchając tego wywodu Ralfa, ale się dałem wciągnać w maliny. Teraz całe towarzystwo ryczy ze smiechu. Pierwszy raz w życiu spotkałem Niemca, który ma dobre poczucie humoru.
Pytam się Guntera czy jest możliwe, żeby zobaczyć drugi raz tak charakterystyczne zwierzę. A on na to, że raz na krótkiej trasie jak jechał samochodem to liczył ile ich zobaczy przy drodze. Po 120 przestał liczyć. One chodzą od farmy do farmy i zapomnij żebyś go spotkał. Teraz to możesz sobie pomarzyć, że może w przyszłości spotkasz jeszcze większego, ale już na pewno nie w tym roku, bo za dużo pada i w buszu jest pełno wody, więc żaden się nie pokaże.
Zobacz dalej
Opracował 16/12/2003 Sławek Łukasiewicz
Powrót do polowań
|
|