Moje próby sił i zapasy na trawie, na piasku, na dywanie...

Pierwszą w życiu walkę stoczyłem w roku 1962 (2 klasa podstawówki) z Bogdanem. On był bardzo dobry w przepychankach, ale najlepsza w tym była Irka.
Ze mną nikt się nie próbował, bo byłem tak przeraźliwie chudy, że wydawało się, iż wystarczy dmuchnąć, by mnie przewrócić. I taki oto chuderlak chwycił się za bary z Bogdanem. Siłowaliśmy się długo - przewracałem go na trawę kilka razy, ale zawsze puszczałem. Nie wiedziałem, że mam go trzymać na plecach. W ogóle nie umiałem się bić, a wygrywałem, bo byłem silniejszy. Za każdym razem, gdy go puszczałem, rzucał się do siłowej walki i za każdym razem ją przegrywał. Dopiero gdy udało mu się podłożyć mi nogę, powalił mnie na plecy. Próbował rozkrzyżować mi ręce, ale nie dał rady, więc zamiast dosiadu położył się na mnie i mocno dociskał mnie do trawy. Po krótkim siłowaniu przekręciłem się na niego, ale on zrzucił mnie z siebie kopnięciem w brzuch. Gdy zwarliśmy się znowu, złapałem go wpół, podniosłem i mocno rzuciłem nim o ziemię. Aż jęknął... I nie puszczałem. Trzymałam z całej siły i utrzymałem go, mimo że rzucał się pode mną zażarcie. W tej akcji też okazałem się silniejszy i zmusiłem go do poddania się.
Wygrywając z Bogdanem przekonałem siebie i innych, że jestem silny. Nie pomyślałem jednak, że najsilniejszy w klasie. To przyszło mi do głowy dopiero za rok, po innych próbach siłowych. Wtedy dopiero pomyślałem, że trzeba było zaproponować Bogdanowi przepychanki. Przecież na pewno bym z nim wygrał. Poznałem jego siłę podczas walki i wiedziałem, że nie miał ze mną szans. Mogłem się wtedy spróbować w przepychankach także z Irką, ale czy dałbym jej radę? Była silniejsza od Bogdana... Szkoda, że nie zaproponowałem jej zapasów. Dziewczyny też się wtedy biły. Irki w walce nie widziałem, ale Magda, Lidka, Danka i Urszula siłowały się nie raz, a Magda nawet chciała się założyć, że rozłoży na łopatki Władka. On jednak pękł.
O tym wszystkim pomyślałem niestety o rok za późno, bo w trzeciej klasie byłem już w innej szkole.
Oczywiście nie wiadomo, czy Irka była tak dobra w zapasach, jak w przepychankach. Nigdy się tego nie dowiem, podobnie jak tego, czy bym z nią wygrał przepychanki. Szkoda... 
Rywalizacje siłowe w 3 klasie podstawówki i moja druga walka - rok 1963 z Krzysiem. Objęliśmy się z Krzysiem wpół i od razu go przewróciłem. Słaby był, ale ambitny. Startował do mnie wiele razy i po każdym zwarciu lądował na plecach. Puszczałem go czasem od razu, a czasem po chwili tarzania się, żeby mógł spróbować się wyrwać. Byłem jednak dużo silniejszy, więc nie wyrwał mi się ani raz. Nie miał ze mną szans. Znałem już swoją siłę, ale każda wygrana sprawiała mi przyjemność. Nawet ze słabszym. Szukałem jednak silniejszych, szukałem potwierdzenia swojej siły, o której dowiedziałem się pokonując Bogdana. Okazji trochę było. Na podwórku gdy trzeba było coś podnieść, przenieść, byłem silniejszy od wszystkich kolegów. Jerzyk, starszy o kilka lat, często opowiadał, jak to on umie się bić, ale ze mną spróbować się nie chciał. Kiedyś, jego młodszy brat Rysiu przegrał walkę ze Zbyszkiem (bratem niżej opisywanej Małgośki), więc podpuszczałem Jerzyka, żeby bronił honoru rodziny, ale nawet to nie pomogło. Pewnie się mnie bał, bo kalfas z resztkami wapna ja podnosiłem, a on nie dał rady. Wygrywałem pojedynki na rękę (proponowałem to każdemu - Jerzyk też nie chciał), ale w odróżnieniu od walk, tego sobie nie zapisywałem, więc nie pamiętam z kim. Zawsze wygrywałem z kolegami zawody w podnoszeniu ciężarów i w rzutach nimi. Np. beczułkę z zastygłą smołą nie wszyscy potrafili podnieść, a ja rzucałem ją na kilka kroków. 
Rywalizacje siłowe w 5 klasie podstawówki i moje dwie walki - rok 1965. Najpierw walczyłem z Andrzejem (moja trzecia walka). Nie był na tyle silny, żeby mi zagrozić, ale był cięższy ode mnie i do słabeuszy na pewno nie należał. Poza tym był sprytny i umiał się bić. To nie była łatwa walka. Kilka razy powaliłem go na plecy po ostrej szamotaninie, ale też nie raz musiałem się bronić przed upadkiem. Najtrudniej było, gdy rzucił mi się do nóg. Złapałem go nachwytem od góry, ale on nóg nie puszczał. Długo siłowaliśmy się w tej pozycji, aż w końcu trzeba było zacząć walkę od nowa. To było moje pierwsze w życiu remisowe zwarcie. Innym razem mało brakowało, a on przetoczył by się na mnie, gdy po upadku na plecy, odbił się od ziemi. Musiałem użyć bardzo dużej siły, by pozostać na górze. I tak było w całej walce. Raz łatwiej, raz trudniej przewracałem go na plecy i czasem miałem kłopoty, by go utrzymać, ale nie dałem mu się wyrwać ani raz. Ani raz też nie dałem się przewrócić. Pod koniec walki, gdy przegrał kolejne siłowanie w stójce, przekręcił się w locie na brzuch i rąbnął twarzą w piasek. Miał go pełno i w ustach, i w oczach, co odebrało mu ochotę do dalszej walki. Oglądał to wszystko wyżej wspomniany Krzysiu i... 
... i rzucił się na mnie, gdy jeszcze leżałem na piasku (moja czwarta walka). Zrzuciłem go bez problemu, a potem przewracałem go wiele razy. Przestało mi się to podobać. On był dla mnie stanowczo za słaby. Takie łatwe walki nie dawały mi już ani emocji, ani zadowolenia. Andrzej głośno dopingował Krzyśka, plując cały czas piaskiem i złorzecząc pod moim adresem. Postanowiłem więc go uciszyć i tak posterowałem podskakującym jak kogut Krzysiem, że przewróciłem go na leżącego na brzuchu Andrzeja. Plecy Krzysia wtłoczyły głowę Andrzeja w piasek znacznie mocniej niż ja przed chwilą. Po tej akcji obaj mieli dość (Andrzej jeszcze bardziej pluł piaskiem, a Krzysia bolały plecy) i już nigdy więcej nie chcieli się ze mną bić. 
W piątej klasie było kilka akcji siłowych, ale wszystkie z dziewczynami. Niby nie ma się czym chwalić, ale były to dziewczyny, którym koledzy nie dawali rady, więc pośrednio...
   Kiedyś w szatni chciałem przewrócić Magdę (w salwach śmiechu, nie na poważnie) i udało mi się to dopiero po kilku minutach gwałtownej szarpaniny, tak zażarcie się broniła.
Niby nic wielkiego, ale ona opowiadała, że bez problemu potrafi rozłożyć na łopatki swojego starszego brata. Przypominam też, że 2 lata temu Władek pękł przed walką z Magdą. 
   Innym razem dwaj koledzy usiłowali wyciągnąć z klasy Dankę i nie dali jej rady. Tak szalejącej dziewczyny w życiu nie widziałem, więc chyba jasne, że musiałem spróbować. Okazja nadarzyła się, gdy Danka wyrwała się obydwu kolegom i uciekła na koniec klasy. Krzyknąłem, żeby mi ją zostawili i doskoczyłem do niej. Kurde, jak ja się z nią namęczyłem. Pchałem, ciągnąłem, szarpałem, a gdy już byłem blisko drzwi, ona odbiła się od futryny nogami i prawie że mnie przewróciła. W końcu dałem jej radę, ale byłem bardziej zdyszany niż ona. 
   Jednak najtrudniejszą przeprawę miałem z Baśką (ot taka chłopczyca, biła się z chłopakami, również na pięści). Siłowałem się z nią na rękę i nie mogłem jej pokonać. Byłem silniejszy, ale nie potrafiłem przełamać jej bloku. Nie wiadomo jak długo byśmy walczyli, gdyby nie zadzwonił dzwonek na lekcję. A na następnej przerwie... Baśka rzuciła się na mnie, żeby mnie przewrócić na podłogę. Było ostro! To było kilka gwałtownych akcji na maksa z obu stron. Nie powaliła mnie, ale ja jej też nie. Gdy zobaczyła, że nie da rady, po prostu uciekła. Nie goniłem jej, ale jak wróciła, zaproponowałem dokończenie siłowania na rękę. Nie chciała - widocznie czuła, że przegra. Chyba z podobnych powodów nie chciała też dokończyć walki, którą sama chwilę temu zaczęła. Szkoda, bo wszyscy wiedzieli, że była w tym dobra. Jedna z nauczycielek opowiadała, że widziała przez okno, jak Baśka rozłożyła na łopatki starszego o rok Sławka. 
Po czterech walkach wygranych z kolegami i po tylu zwycięskich próbach sił, przegrałem wiele walk z... dziewczyną (miałem 12 lat, a ona 14).
Dziewczyny w tym wieku nie są słabsze od chłopców, a Małgośka była nie tylko starsza, ale też wyższa i cięższa. Na zdjęciu widać, jak marnie przy niej wyglądałem. Ona lubiła i umiała się bić. Przekonałem się o tym w wakacje 1966. Ja, zarozumiały gówniarz, który zaczepia wszystkich, zacząłem się z nią siłować o miejsce na kocu w sadzie. Wywiązała się z tego walka, którą przegrałem. Runął cały mój świat. Przegrałem z dziewczyną! Całą noc nie spałem przeżywając tę porażkę, a wieczorem poszedłem na rewanż. Ona znowu była lepsza. Pamiętam, jak chwaliła się siostrze, że rozłożyła mnie na łopatki kilkanaście razy, a ja ją tylko kilka. Potem biliśmy się prawie co wieczór. Stoczyliśmy setki walk i początkowo większość przegrywałem. Ona umiała przewrócić, umiała rozłożyć na łopatki i utrzymać w tej pozycji, umiała też wyrwać się z trzymania. Uczyłem się od niej tego wszystkiego i już w połowie wakacji potrafiłem powalić ją więcej razy niż ona mnie. To jednak wywoływało u niej nieziemską ambicję i szaleńcze ataki. No bo jakże to tak? Taki chuderlawy dzieciak wygrywa? Kurde, jak myśmy się wtedy bili! Raz ona górą, raz ja, raz ona, raz ja. Przez kilka dni toczyliśmy takie wyrównane walki. Czułem przewagę siły, ale ona biła się tak wściekle, że nie mogłem jej dać rady. Zauważyłem jednak, że pod koniec tych remisowych wieczorów ona jest potwornie zmęczona. To była cena za szaloną walkę ponad siły. Miałem wielki szacunek dla niej za to, że w takim stanie potrafiła do końca stawić mi czoła, a drugiej strony pomyślałem, że ja też muszę nauczyć się walczyć z taką wściekłością. Pójść na wymianę. Wszystko za wszystko. I poszedłem... na całość! I zacząłem coraz częściej wygrywać. Nigdy jednak nie osiągnąłem takiej przewagi, jaką ona miała na początku wakacji. Każdego wieczoru wygrywałem kilkanaście walk, ale nigdy nie wszystkie. Czasem groziłem jej, że dziś nie przegram ani jednej, potem, że przegram góra dwie-trzy, potem, że trzy-cztery... Nic z tego. Przegrywałem ciut więcej... 
Ostatniego dnia wakacji biliśmy się ostrzej i bardziej zażarcie niż kiedykolwiek. Któreś z nas rzuciło wyzwanie, że to wielki finał całych wakacji. To nasunęło Małgośce szatański pomysł. Po kilku przegranych starciach zaproponowała, że stoczymy teraz ostatnią walkę wieczoru i kto wygra, wygra całe wakacje. Ona niczym nie ryzykowała. I tak przegrywała, więc jak przegra tę ostatnią walkę, to nic się nie zmieni. Poza tym nie była jeszcze tak bardzo zmęczona, jak bywała zazwyczaj pod koniec wieczoru. Miała więc szansę. Wszak zawsze kilka walk wygrywała, więc może wygrać też tę ostatnią, a wtedy...
Mimo wszystko zgodziłem się! Pomyślałem, że muszę tę walkę wygrać. Muszę! Ona jednak chyba myślała podobnie, bo krzyknęła z niepohamowaną wściekłością "na śmierć i życie". 
Tak morderczej walki jeszcze między nami nie było. Żadne z nas nie chciało się poddać w sytuacjach, w których wcześniej się poddawaliśmy. Wyrywaliśmy się z trzymań sapiąc, stękając, jęcząc, rzężąc, wyjąc z wysiłku.... I rzucaliśmy się na siebie od razu, bez odpoczynku, wściekle i agresywnie. To była straszliwa szarpanina na granicy faulu, ponad siły, do upadłego... A upadków było wiele. I tych na duchu, i tych na ziemię, ale w końcu, to jej upadek był ostatni i ostateczny. Ona, starsza i większa, uległa chudemu dzieciakowi. 
Ostatecznie potwierdziłem, że jestem lepszy. To pozwoliło mi odbudować "cały ten mój świat", który runął po pierwszej z nią porażce. Miałem nadzieję, że jeszcze powalczymy jesienią, ale się nie udało. Z niecierpliwością czekałem więc na następne wakacje. 
To właśnie dzięki takim zażartym zapasom z silną dziewczyną nauczyłem się walczyć. 
Piątą walkę z kolegą stoczyłem w roku 1966 (6 klasa podstawówki) - Artur. Artur był bardzo wysportowany (ukończył potem AWF). Koniecznie chciałem z nim zawalczyć, bo on bił się z kumplami i był w tym dobry, a mi właśnie brakowało sprawdzenia się w trudnej walce. Niestety, Artur traktował mnie jak chudzielca i słabeusza, lekceważąc moje zaczepki. Pamiętam, jak nie raz chwalił mi się wygranymi bójkami, czy też jak mówił do mnie: "Po lekcji WF, gdy na SKS zostali już tylko najlepsi..." (czyli on tak, a ja nie).
Aż wreszcie kiedyś chwyciliśmy się za bary i dość łatwo przewróciłem go na dywan. Sprytny był i umiał się bić, więc wywinął mi się i gwałtownie runął na mnie. Siłowaliśmy się ciut dłużej niż poprzednio, ale nie dałem mu się przewrócić i po raz drugi rzuciłem go na dywan. Tym razem jednak utrzymałem go na łopatkach i tak już było do końca. Kładłem go na plecy wiele razy, natomiast on nie powalił mnie ani raz. Ani raz też już mi się nie wyrwał, mimo że szalał pode mną długo i ambitnie. Niestety, nie była to walka trudna, o jakiej marzyłem i w jakiej bardzo chciałem się sprawdzić. Spodziewałem się po nim dużo więcej (z Małgośką było bez porównania trudniej).
I to miał być ten wysportowany twardziel, należący do najlepszych w szkole? Do dziś pamiętam jego nietęgą minę i tłumaczenie się, że tak ode mnie oberwał, bo ma kłopoty żołądkowe. A tak naprawdę jego odruchy wymiotne pochodziły z nadmiernego wysiłku w walce ze mną. Ja zaś nie zmęczyłem się prawie w ogóle. Nawet zadyszki nie miałem. Udowodniłem (przede wszystkim sobie), że jestem silniejszy i że potrafię się bić. Zażądał rewanżu, jak tylko poczuje się lepiej. Nie wiem, czy dochodził do siebie przez pół roku, czy miał pietra? 
Moja szósta walka z kolegą - rok 1967 (6 klasa) - Artur. Upłynęło prawie pół roku, ale obaj dobrze pamiętaliśmy jak ode mnie oberwał i jak naiwnie się tłumaczył, więc obaj zaatakowaliśmy na maksa. Czułem przewagę siły, ale on sprytnie się bronił i gwałtownie atakował, więc siłowaliśmy się dość ostro. Po chwili jednak przewróciłem go i utrzymałem na plecach. Był tak wściekły, że... rozpłakał się. Puściłem go, a on ze łzami w oczach rzucił się na mnie tak agresywnie, jak nigdy dotąd. Zrobiła się z tego bijatyka na poważnie. Co prawda nie na pięści, ale twarda, zażarta i "nie ma, że boli". Była wściekła i gwałtowna, były uderzenia łokciem w żebro i barkiem w policzek, i kolanem lub "z byka" w brzuch. W końcu zakończyłem tę bijatykę siłą. Chwyciłem go mocno, podniosłem i rzuciłem na podłogę tak, że aż jęknął. I już nie puściłem, mimo że odpychał mi twarz i próbował kopać. Nie dał rady mnie zrzucić i musiał się poddać. Okazało się, że i taką brutalną walkę wygrałem z nim w sposób nie pozostawiający wątpliwości, który z nas jest lepszy. Jego agresja powoli ustępowała i spotkanie zakończyliśmy moim zwycięstwem w koleżeńskich zapasach. Znowu rozłożyłem go na łopatki wiele razy, a on ani raz mnie nawet nie przewrócił. Za słaby był... 
7. walka z kolegą - rok 1967 (6 klasa) - Zbyszek. On często bił się na pięści z kumplami. Był zadziorny i agresywny, wystarczyło krzywo spojrzeć, by oberwać. Kiedyś popchnął mnie między ławkami, a ja nic... Pamiętam, że wtedy Grażyna powiedziała do mnie drwiąco "bo ty nigdy nie oddasz". To mnie ubodło, więc umówiłem się ze Zbyszkiem po szkole na trawie. Sędziami byli Artur i Jurek (prowodyrka całego zajścia z nami nie poszła). Nie pamiętam szczegółów, bo i nie bardzo jest co pamiętać. Nie był to dla mnie żaden przeciwnik. Kładłem go na trawie wiele razy i za każdym razem sędziowie przerywali, bo zadziorny Zbyszek nie chciał się poddać. Próbował też uderzyć mnie pięścią w twarz, ale się nie dałem. Złapałem go za tę rękę, wykręciłem ją, aż krzyknął z bólu, po czym przewróciłem go na plecy. Sędziowie zakończyli tę walkę, bo Zbyszek był mokry od potu i czerwony ze zmęczenia, a ja nawet przyspieszonego oddechu nie miałem. Największą satysfakcję miałem jednak nie z wygranej, bo była dziecinnie łatwa, ale z tego, jak następnego dnia sędziowie opowiadali Grażynie przebieg walki. Koloryzowali mocno, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Grażyna patrzyła na mnie z podziwem, a Zbyszek wybiegł z klasy trzaskając drzwiami. Byłem naprawdę zadowolony. 
8. walka z kolegą - rok 1967 (6 klasa) - Krzysiek. On był flegmatyczny i gruby. Nigdy się z nikim nie siłował, unikał wszelkich sportów, nawet na rowerze nie jeździł. Dlatego też nigdy nie myślałem o walce z nim. Jednak któregoś dnia, po niespodziewanej wymianie ciosów (on trochę oberwał i ja trochę) spojrzałem na niego inaczej. Był wielki i cięższy o 15 kilo, a ja wysoki i bardzo chudy. Może więc mógłbym się z nim posiłować? Złapałem go z całej siły i... zachwiałem nim trochę. Wszystkich kolegów takim chwytem przewracałem, ale on się nie dał. Wrócił do równowagi, chwycił mnie wpół i zaczął przechylać do tyłu. Też się nie dałem, ale przechylić w tył go nie potrafiłem. Wtedy zaczęliśmy się przeginać na boki i tu okazałem się silniejszy. Powaliłem go na plecy, ale on odbił się od ziemi i przetoczył na mnie. Kurde! Jeszcze nie miałem na sobie tak ciężkiego przeciwnika. Długo nie mogłem go zrzucić. Pamiętam jego z triumfem wypowiedziane słowa "słyszałem, że jesteś silny i że umiesz się bić". Czyżbym więc spotkał lepszego w zapasach? Ta myśl i jego wypowiedź dały mi potężny zastrzyk energii. Gwałtownie przetoczyłem się na niego i teraz on musiał walczyć o wyjście spode mnie. Nie robił tego tak zawzięcie jak Artur, ani tak umiejętnie jak Małgośka. Czułem tylko olbrzymią siłę, z jaką próbował mi się wyrwać. A jednak moje cienkie muskuły dawały radę. Utrzymałem go na plecach. Poddał się! Powiedziałem, że jednak jestem silniejszy, na co on stwierdził, że to mi się tylko udało, bo taki chudzielec siłą nie może mu dać rady. No to spróbowaliśmy się ponownie. Pokonałem go w miarę szybko, co wywołało jego kolejne uwagi, że w stójce to ja używam techniki i sprytu, a nie siły. Na jego prośbę następną walkę zaczęliśmy klęcząc naprzeciw siebie. Strasznie się z nim namęczyłem, ale ponownie go przewróciłem, tylko że na brzuch. Wiele razy szarpałem i podnosiłem z ziemi jego wielki ciężar (wykończyło mnie to potwornie), ale nie dałem rady przekręcić go na plecy. Pociągnąłem go więc na siebie, by zaraz potem wyjść na górę tak, jak to nie raz robiłem z Arturem i z Małgośką, ale on mocno skontrował i wylądował na mnie. Leżąc pod nim, wykończony ww. próbami podnoszenia, myślałem że chyba faktycznie siłą nie dam mu już teraz rady. Trzymał mnie potężnymi ramionami, obejmował grubymi udami i dociskał wielkim ciężarem. Czułem opór tak wielki, jakiego dotąd nie znałem. Atakowałem coraz wścieklej. Raz i drugi, i znowu, i jeszcze, do utraty tchu, do zapamiętania, aż w końcu przetoczyłem się na niego samą tylko siłą moich chudych mięśni. Wyrywał się długo i mocno, ale po raz kolejny nie dał rady. Poddał się! Byliśmy obaj półprzytomni ze zmęczenia, ale bez odpoczynku zaczęliśmy kolejne starcie. Ponownie z klęku, objęci w niedźwiedzim uścisku. Znowu poczułem jego wielką siłę i znowu przeciwstawiłem mu swoją, nie mniejszą. I pokonałem go w tej walce na muskuły. Powaliłem go na łopatki i utrzymałem. Znowu okazałem się silniejszy. Puściłem go i od razu klęknąłem gotowy do walki. Bardziej siłą woli, niż siłą mięśni... ale on nawet nie klęknął. Miał dość. 
Całą noc przeżywałem tę walkę, bo nareszcie miałem to co chciałem. Miałem bardzo trudnego i bardzo silnego przeciwnika, którego pokonałem w wyrównanej, zażartej walce. Walce, podczas której obaj nie raz dyszeliśmy straszliwie i nie raz stękaliśmy z wysiłku. Jednak wygrałem dość wyraźnie. Byłem na górze 5 razy, a on tylko 2. Poza tym 4-krotnie utrzymałem go na plecach, a on mnie ani raz. Bez obaw myślałem o obiecanym rewanżu. 
Z niecierpliwością czekałem na wakacje 1967 i zaraz na początku z nadzieją poszedłem do sadu. Przez rok nabrałem dodatkowej wprawy. Stoczyłem i wygrałem 3 walki z kolegami (w tym jedną bardzo trudną), a poza tym przerosłem Małgośkę o pół głowy. Myślałem więc sobie, że ani raz nie dam jej się rozłożyć na łopatki, że wygram do zera. Niestety, jej już nie walki były w głowie. Nie dała się namówić na żadną próbę sił. Zrobiła się z niej pannica (miłostki, chłopaki), a ja dzieciak byłem. 
Ponownie spotkaliśmy się za kilka lat. Przeżyłem szok, bo Małgośka była wyższa ode mnie. Dopiero potem zauważyłem, że jest w bardzo długich szpilkach (była w ultra krótkiej miniówie, więc gapiąc się na piękne, wysportowane uda, nie widziałem szpilek). Wspominaliśmy nasze zapasy w sadzie i Małgośka ochoczo zgodziła się na powtórkę. Mówiła, że pewnie nie da mi rady, ale wyczuwałem w tym zadziorną przekorę. Mówiła też bowiem, że nadal tłucze się z chłopakami i że pokazała by mi co potrafi, gdyby była w spodniach. Nie pomyślałem, żeby od razu spróbować, bo "nasz" trawnik w sadzie był 20 metrów od jej domu i mogła się przebrać. Niestety, odłożyliśmy to na potem, a owo potem nigdy nie nastąpiło. Szkoda... 
I najciekawsza akcja roku. Zobaczyłem jak ktoś kradnie czereśnie w naszym sadzie. Rower stał oparty o drzewo, a on był na górze. Niewiele myśląc pobiegłem... Nie było to rozsądne... Przecież tam mógł być dorosły facet, a ja miałem niecałe 14 lat. Biegnąc, zobaczyłem kogoś zeskakującego z drzewa i uciekającego. Gdyby nie rower, to by uciekł, bo do płotu miał blisko. Dopadłem do niego i przewróciłem mu rower, a on rzucił się na mnie. Był gruby i miał dziwnie wykrzywioną twarz. Jego dziki wzrok będę pamiętał całe życie. Chwyciliśmy się za bary i po straszliwej szarpaninie, powaliłem go na ziemię. On wyrywał się z potworną wściekłością, ale nie dał mi rady i po chwili przestał się ruszać. Nie wiedziałem co dalej robić. Przecież nie mogę wołać ratunku, gdy on leży pod spodem i się nie rusza. Wołać rodziców, sąsiadów? Nie zrobiłem nic... Puściłem go... To też nie było rozsądne. Przecież on mógł rzucić się na mnie drugi raz, a kolejną tak straszliwą szarpaninę mogłem przegrać. Czy wyrwałbym się spod niego? Wierzę, że w zapasach tak, ale on przecież mógł bić pięściami, mógł dusić. Poczułem ulgę, że nic mi się nie stało, ale też żal, że nie sprawdziłem się w sytuacji ekstremalnej. Zaraz jednak przemyślenia te przyćmiła ogromna radość, że dałem sobie radę. Nie wiem kogo pokonałam. Sądząc po "dorosłym" rowerze, był to ktoś starszy. To niesamowite, że byłem od niego silniejszy! Nie zaliczam jednak tej akcji do swoich walk. To wszystko trwało zaledwie kilkanaście sekund. 
9. walka z kolegą (a jesienią z trzema na raz) - rok 1967 (7 klasa) - Artur - bez problemu kładłem go na plecy. Nie wyrwał mi się ani raz i ani raz mnie nie przewrócił.
   W tym roku zanotowałem ogromny przyrost siły, a on prawie w ogóle. Widać to było po wynikach pchnięcia kulą i w rozciąganiu ekspandora. Wspomnianą wyżej beczułkę ze smołą on podnosił tylko do pasa, a ja wyciskałem ją ponad głowę. Potrafił to zrobić jeszcze tylko Jurek i taka jedna dziewczyna. Małgośka nigdy nie próbowała. Ba, nigdy nie była na moim podwórku, a mieszkała 200 metrów ode mnie. O kilka lat starsza sąsiadka podniosła i rzuciła (też mieszkała 200 metrów ode mnie, ale w drugą stronę). Stoczyła wtedy ze mną pasjonujący pojedynek w ilości podniesień i w odległości rzutów. Prób było kilka i w każdej rzucałem dalej, aż w końcu ona nie potrafiła już podnieść beczułki. Ja mogłem to jeszcze zrobić, ale miałem zupełnie inne plany. Chciałem namówić tak silną dziewczynę na zapasy. Niestety, ona nie lubiła się bić. Zupełnie odwrotnie niż jej młodsza siostra, która uwielbiała tarzać się z chłopakami na trawie. Widziałem jak rozłożyła na łopatki ww. Zbyszka (brata Małgośki). Szkoda, że dla mnie była za młoda i za słaba. 
Jesienią byłem na corocznym mityngu w przedsiębiorstwie mojego taty. Tam w przeciąganiu liny rywalizowali panowie i po kilku remisowych próbach, zaczęli wołać dzieci do pomocy. Doskoczyłem zaraz do grupy taty i wygraliśmy to przeciąganie, mimo że do grupy przeciwników doskoczyło dwóch chłopaków. No to od razu wyzwałem tych dwóch na przeciąganie liny i po chwili walki wygrałem z nimi. Nie był to zbyt wielki sukces, bo obaj byli młodsi, ale moje pragnienie rywalizacji działało dalej. Najpierw chciałem namówić studentkę, która już nawet chwyciła za linę, ale po pierwszym szarpnięciu zrezygnowała, a potem przewróciłem na piasek jednego z ww. przeciwników, bo się odgrażał, że oni we dwóch za rok mnie pokonają. No to oni we dwóch rzucili się na mnie. Nie dałem się im przewrócić na plecy, ale wygrać też nie mogłem, bo przecież nie da się rozłożyć na łopatki dwóch jednocześnie. I wtedy dołączył do walki trzeci. Jeszcze młodszy, ale najlepszy z nich. On jako pierwszy złapał mnie za nogi i wtedy dwaj pozostali mnie powalili, a potem tak umiejętnie chwycił za szyję, że nawet z nim samym miałbym kłopoty. Silny był, a dodatkowo trzymało mnie jeszcze dwóch. Długo nie mogłem im się wyrwać, ale w końcu to zrobiłem, po czym od razu rzuciłem się na tego młodego. Postanowiłem walczyć głównie z nim, a i on do tego dążył. Krzyczeliśmy nawet do dwóch pozostałych, żeby choć na chwilę zostawili nas samych, ale oni nie odpuszczali. Ciągle walczyłem więc z trzema, choć kilka krótkich akcji jeden na jednego z młodym nam się udało. Brakowało mi tylko powalenia go ze stójki, bo on tak szybko się nie dawał, a na dłużej nie pozwalali tamci dwaj. Wszystkie pozostałe akcje wygrałem, więc porzuciłem myśl o późniejszej walce tylko z nim. Jednak nie miał ze mną szans. Nie stoczyłem swojej dziesiątej walki. Szkoda, że nie spotkaliśmy się już więcej. On miał teraz 10 lat, więc różniące nas 3 lata to przepaść, ale z wiekiem te różnice się zacierają. Np. gdyby on miał 14, a ja 17, mógłby być bardzo trudnym przeciwnikiem.
A kto wygrał moją walkę z trzema? Rozłożyłem młodego na łopatki i już nie puściłem, choć on wściekle się wyrywał, a ci dwaj szarpali mnie od góry. Jak nie dali rady, to położyli się na mnie i twierdzili, że ich dwóch jest nade mną, a ja tylko nad jednym. Tyle tylko, że ja zrzuciłbym tych dwóch z siebie, a oni zrzucić mnie z młodego nie potrafili... 
10. walka z kolegą - rok 1968 (7 klasa) - Artur. Pół roku po naszej poprzedniej próbie sił doszliśmy do wniosku, że Artur nie ma szans nawiązać ze mną równorzędnej walki, więc pierwszy raz w życiu pomyślałem, by dać komuś fory. Wszystkie starcia zaczynały się jednakowo - ja kładłem się na plecach, a on na górze mógł zaczynać walkę jak tylko chciał. Mógł przyjąć każdą pozycję i zastosować dowolny chwyt, mógł mnie rozkrzyżować, a nawet dusić. Nie pamiętam ile takich starć się odbyło. Może 10, czy nawet więcej. On trzymał mnie raz dłużej, raz krócej, ale nie utrzymał ani raz. Ba, ani raz nie doliczył nawet do dziesięciu. Najczęściej zrzucałem go, kładąc od razu na plecy, ale czasem przekręcałem się tylko na brzuch (mając go na plecach), lub wyrywałem się tylko do klęku. Następowała wtedy od razu normalna walka, często w niewygodnej dla mnie pozycji. Kilka starć było wtedy ciut ciekawszych, ale prędzej czy później kładłem go na plecy i zmuszałem do poddania się. Nawet po takich forach nie miał ze mną żadnych szans. 
To nawet nie próba sił - ot taki incydent. Wracając z Arturem ze szkoły, żartowaliśmy z idących przed nami licealistek. Chyba w czymś przesadziłem, bo jedna z nich odwróciła się gwałtownie, doskoczyła i zaczęła mnie okładać pięściami jak cepami. Zrzuciła mi okulary (Artur je uratował przed rozdeptaniem), chwyciła za bluzę i pchała mnie na ceglany mur. Dopiero teraz zacząłem się bronić, ale nie dałem rady. Ona miała jakiś atak furii. Uderzyła mną w mur, a potem naciskając przedramieniem na gardło, zaczęła mnie dusić. Wtedy i ja się wściekłem. Odepchnąłem ją mocno, chwyciłem wpół i pchałem na przeciwległy budynek. Nie dopchałem jednak. Jej furiackie ataki były nie do powstrzymania. Znowu zacząłem przegrywać, ale drugi raz o mur nie uderzyłem. Nacierałem coraz wścieklej, a do słabeuszy przecież nie należę. Trwaliśmy chwilę w równowadze, stękając i dysząc coraz bardziej, po czym ona zaczęła przegrywać, zaczęła się cofać i... i nagle wszystko się skończyło. Ona zwiotczała, puściła mnie, odwróciła się i odeszła. Bez słowa... Przecież nie mogłem walczyć z osobą nie stawiającą oporu.
Artur miał do mnie pretensje, że tak to zostawiłem. Byłem bity pięściami, omal nie straciłem okularów, rąbnąłem plecami w mur, byłem duszony, a ja jej nie zrobiłem nic. Jego zdaniem powinienem ją dogonić, przewrócić i jeżeli już nie uderzyć, to przynajmniej upokorzyć, pokazać że jestem lepszy. A moim zdaniem pokazałem. Ona przestając walczyć, po prostu się poddała. Ja zaś pomyślałem o przepychankach z drugiej klasy podstawówki. To była dla mnie namiastka niedoszłej walki z Irką. Wygrana namiastka. 
11. walka z kolegą - rok 1968 (7 klasa) - Krzysiek. Nie obawiałem się tego rewanżu po 9 miesiącach, chociaż Krzysiek jeszcze nabrał ciała (był teraz cięższy ode mnie o ok. 20 kg). Miałem nadzieję, że nadal jestem silniejszy i że dam sobie radę z jego ogromną masą ciała (w zapasach byłby on aż 4 kategorie wagowe wyżej). Tuż przed walką Krzysiek wymógł na mnie, żebyśmy każdą akcję zaczynali klęcząc i żeby utrzymanie na łopatkach przez 20 sekund oznaczało wygraną. Widać było, że on się przygotowywał, ja zaś szedłem na żywioł. Dobrze to sobie wymyślił, bo gdy już był na górze, to dłużej niż 20 sek. Ja też bywałem dłużej, ale ja wtedy i tak wygrywałem, a on nie, więc w ten sposób zwiększał swoje szanse. Chwyciliśmy się za bary i zaczęło się potężne siłowanie. Chwialiśmy sobą dość długo, ale w końcu to ja go powaliłem, po czym wygrywając kilka siłowych akcji w parterze, doliczyłem do 20-stu. Jego nowe zasady spowodowały, że walka w parterze trwała krótko, więc byliśmy mniej zmęczeni niż poprzednio. Od razu zaczęliśmy nowe starcie, które miało bardzo podobny przebieg, a zaraz potem następne podobne i następne... Nie liczyliśmy ile ich było - 7, a może 10. Wszystkie wygrałem, choć nie raz byłem zmuszony do maksymalnego wysiłku. Po tych starciach zrezygnowaliśmy z odliczania do 20-stu, bo za szybko wygrywałem. Zaraz po tej zmianie Krzysiek mi się wyrwał, ale wkrótce powaliłem go znowu i już do końca walki, ani raz nie dałem mu się wyrwać. Wygrałem nie pozostawiając wątpliwości, który z nas jest lepszy, który jest silniejszy. To nie była walka łatwiejsza niż poprzednia. Wtedy odbyły się tylko 4 starcia, a teraz kilkanaście. Kilkanaście razy musiałem pokonać jego wielką siłę i jego ogromną masę. Pod koniec już trochę traciłem siły, ale to on nie wstał z trawy, gdy go ostatni raz puściłem. Pomyślałem wtedy, żeby położyć się na plecach (bo on ani raz mnie nie przewrócił) i spróbować, czy dam radę go zrzucić. Byłem jednak zbyt zmęczony, by mu to zaproponować. Potem długo tego żałowałem. To byłaby chyba najtrudniejsza próba sił, po walkach z Małgośką. Nigdy się nie przekonam, czy dałbym radę. Szkoda... 
Po raz drugi wygrałem z bardzo silnym rywalem. Tym razem nie przeżywałem tego tak bardzo, jak poprzednio. Wtedy po prostu spełniło się moje marzenie o sprawdzeniu się, a teraz byłem przekonany, że wygram. On też myślał, że da mi radę. Mówił, że to absolutnie niemożliwe, by taki chudzielec jak ja, w ogóle nie mający muskułów, dał radę komuś tak potężnie zbudowanemu jak on. A jednak okazałem się silniejszy i on już nigdy nie chciał ze mną walczyć. Widocznie doszedł do wniosku, że nie ma szans mnie pokonać. Też tak uważałem. 
12. walka z kolegą - rok 1968 (wakacje między 7 a 8 klasą) - Artur. Kiedyś w kamieniołomach Artur złapał mnie znienacka od tyłu i przewrócił na plecy. Wyrwałem mu się dość szybko i wyszedłem na górę, ale on zaczął się bić jak nigdy dotąd. Był z nami Jurek, więc dodatkowo mieliśmy chęć pokazania się przy koledze. Cały czas byłem na górze, ale Artur ani myślał się poddać. Walczył z taką determinacją, że raz był bliski zrzucenia mnie i wyjścia na górę. Tego byłoby już za wiele! Co? Artur na górze z akcji, a nie z chwytu od tyłu? Nie ze mną! I nie dałem się zrzucić. Po kilku jego szaleńczych podrygach, docisnąłem go mocniej do ziemi i rozkrzyżowałem. Poddał się, ale gdy tylko wstaliśmy, rzucił się na mnie ponownie. Nie dałem się zaskoczyć. Przewróciłem go, rozłożyłem na łopatki i już nie puściłem. Okazało się, że gdy nie atakuje on od tyłu, to nadal nie ma ze mną szans. Przegrał wyraźnie, jak dawniej. Był nadal dużo słabszy. Po walce Artur powiedział: "Andrzej jest jednak z nas najsilniejszy" i wtedy Jurek rzucił się na mnie. 
Przegrana walka z kolegą - rok 1968 (wakacje między 7 a 8 klasą) - Jurek rzucił się na mnie i zaczęła się ostra walka. Co rusz to jeden to drugi był na górze, biliśmy się zażarcie i gwałtownie. Nie miałem przewagi siły, ale słabszy też nie byłem, nie potrafiłem go utrzymać na plecach dłużej niż kilka sekund, ale sam też dłużej nie leżałem. Każdy z nas był na górze 3, a może 4 razy i żaden nie miał wyraźniejszej przewagi aż do chwili, gdy Jurek przygwoździł mnie do ziemi jakimś nie znanym mi chwytem. Leżałem unieruchomiony jak w imadle i w ogóle nie mogłem się ruszyć, a do słabeuszy przecież nie należę. Jeszcze nigdy się tak nie wysilałem, jak wtedy pod Jurkiem, ale nie dałem rady go zrzucić. Musiałem się poddać. Przegrałem! Był to na pewno mój najsilniejszy przeciwnik. 
Na pocieszenie mam fakt, że później pokonałem Jurka w rozciąganiu ekspandora oraz w pchnięciu kulą, a to jest również konkurencja siłowa (w liceum byłem w pchnięciu kulą mistrzem powiatu Będzin). A już zupełnie przestałem przejmować się tą przegraną walką wtedy, gdy Jurek został mistrzem Polski, a potem mistrzem Europy juniorów w zapasach wagi ciężkiej. Jako senior zakwalifikował się na olimpiadę w Montrealu, ale niestety złamany w walce z Bułgarem obojczyk uniemożliwił mu wyjazd na olimpiadę i kontynuację kariery. 
Po walce z Jurkiem kupiłem sobie książkę "Chwyty samoobrony". Nauczyłem się z niej głównie ogólnej teorii walki. Chwytów trochę też, ale do naszych podwórkowych zapasów przydatne były tylko dwa. Stosowałem je potem z powodzeniem w szkółce samoobrony dla kobiet, ale to jest opowieść na inną flaszkę. 
14. walka z kolegą - rok 1968 (8 klasa) - kuzyn Stasiu. Opis moich pierwszych prób sił ze Stasiem jest w drugim wytłuszczonym akapicie na tej stronie. 
Kolejny test siłowy miał miejsce na mityngu w przedsiębiorstwie mojego taty. Jedną z konkurencji dla panów był wyścig na pobliski kopiec z workiem ziemniaków na plecach (oczywiście niepełnym). Potem kobiety wymusiły na organizatorach takie same zawody, ale z lżejszymi workami. Co ciekawe, do udziału zgłosiło się więcej pań niż panów. Nie wszystkie dały radę wejść na kopiec, a moja mama te zawody wygrała! A potem, na prośbę starszych kolegów, dodano do programu takie same zawody dla młodzieży (z tymi samymi workami, co panie). Zgłosiłem się do tych zawodów. Ludzie! Już samo założenie worka na plecy mną zachwiało. Na szczęście zaraz ruszyliśmy - szło się łatwiej niż stało. Tata mówił potem: "oj, chwiało ci tyłkiem". Gdy zaczęliśmy wchodzić pod górę na kopiec, dwaj koledzy wyrwali się do przodu. Próbowałem ich gonić, ale nie dałem rady. Czułem, że słabnę, a moim celem było tylko wejść na kopiec, po tym, jak kilka kobiet nie weszło. To był punkt ambicji. Być lepszym niż one. W połowie góry, jeden z prowadzącej dwójki stanął i upadł na kolana. Nie był w stanie iść dalej. Zdopingowało mnie to, że nie tylko ja mam dość. To dodało mi sił i pogoniłem za tym drugim. Gdy się z nim zrównałem, on przyspieszył i stoczyliśmy szaloną walkę. Co rusz to jeden, to drugi był z przodu. Ale to ja wygrałem! Wygrałem o kilka kroków! Rozumiecie? Wygrałem!!! Nie wiem o ile starsi byli koledzy, których pokonałem. Nie było dla nas dyplomów (podobnie jak dla kobiet), bo te zawody nie były planowane, a ja nie zapamiętałem nazwisk. Tata by pewnie wiedział ile mieli lat. Potem mówił, że byli tam nawet chłopcy z liceum. Tak, czy inaczej, było to najwspanialsze potwierdzenie mojej siły. 
15. walka z kolegą - rok 1969 (8 klasa) - Tomek był wyższy i jakieś 10 kilo cięższy ode mnie. Na podstawie wyciskania hantli twierdził, że jest silniejszy. Wycisnął o jeden raz więcej niż ja, bo startował bezpośrednio po mnie. Był tak ambitny, że jęcząc z wysiłku, wycisnął ten raz więcej. Byli przy tym nasi rodzice, bo cała impreza upływała pod znakiem prób siłowych (moja mama wygrała wtedy kobiece zawody w rozciąganiu ekspandora).
Nie przejęła mnie za bardzo ta przegrana w wyciskaniu hantli, nie szukałem więc okazji do rewanżu, tym bardziej, że widywaliśmy się z Tomkiem tylko podczas wizyt naszych rodziców u siebie (3-4 razy w roku).
Wkrótce jednak zmieniłem zdanie. Stało się to, gdy Iwona (siostra Tomka) powiedziała głośno, że powinien on natrzaskać mi po mordzie (nie ważne dlaczego). Słyszała to również moja mama i odpowiedziała impulsywnie, że Tomek też ma mordę, w którą może oberwać. Powstało napięcie i wymagało ono rozładowania. Okazja nadarzyła się wkrótce, gdy oni przyjechali do nas na ognisko z pieczonkami. Iwony wtedy nie było, a szkoda, bo byłaby świadkiem zajścia, a może nie tylko. Ja dążyłem do konfrontacji, a on uważał się za silniejszego...
... więc złapaliśmy się wpół na malutkim trawniku przy ulicy. Tomek był bardzo silny, przepychaliśmy się po całym trawniku tak, że ledwo łapaliśmy równowagę, aż w końcu go powaliłem. Musiałem jednak puścić, bo upadł plecami na krawężnik. Drugi raz przewróciłem go na chodnik, więc też puściłem i wtedy postanowiliśmy przenieść się na większy trawnik na podwórku. Miało to tę wadę, że mogli nas zobaczyć rodzice, ale było nam już wszystko jedno, tak byliśmy rozpaleni walką. Tomek przegrywał ze mną dwoma powaleniami, więc rzucił się do walki z ogromną wściekłością. Zderzyliśmy się klatami aż zadudniło, po czym szarpaliśmy się zażarcie, ale to on co chwilę upadał na kolana, po czym podrywał się błyskawicznie, bronił się zajadle i coraz gwałtowniej nacierał. W takiej szalonej walce, po raz trzeci powaliłem go na plecy i już nie puściłem. Przekonał się, że tak jak nie potrafił mnie przewrócić, tak samo nie potrafi mi się wyrwać, mimo że szalał pode mną jeszcze wścieklej niż w stójce. I w takim momencie wyszli na balkon (na papierosa) nasi ojcowie. Zrobiłem więc odliczanie do dziesięciu, ale na widok ojców Tomek zerwał się do walki. Trzymałem mocno, więc dokończyłem odliczanie i spróbowałem go rozkrzyżować. Po chwili siłowania dałem mu radę, a po rozkrzyżowaniu ponownie odliczyłem do 10. Nie miał szans mnie zrzucić. Puściłem go więc, choć wiedziałem, że on zaraz zaatakuje, bo ojcowie widzieli go tylko leżącego pode mną, a nie ostro walczącego. Ja jednak nie obawiałem się kolejnej konfrontacji. Byłem pewny, że dam mu radę. Tomek rzucił się do walki jeszcze wścieklej niż poprzednio. Po krótkiej, ostrej szarpaninie, złapaliśmy się symetrycznym chwytem za szyje i barki. Taki chwyt z jednej strony dawał przewagę Tomkowi, który był wyższy, a z drugiej wymuszał działania siłowe, których ja się nie obawiałem. Siłowaliśmy się przez chwilę... On, wielki o potężnej, zwalistej budowie i ja, straszliwy chudzielec. Jednak to moje chude mięśnie okazały się silniejsze. Powaliłem go na plecy i już nie dałem się zrzucić. Poddał się po długiej walce, gdy już całkiem brakło mu sił. Te dzisiejsze zwycięstwa wymagały wysiłku, ale były pewne i wyraźne. Ani raz nie leżałem na plecach i nie byłem tak zmęczony jak on. Potem nasi ojcowie poszli do domu, a ja...
... ja postanowiłem go dobić! Zaczekałem aż odpocznie, chwyciłem go za szyję i przewróciłem... na siebie. "Utrzymasz mnie na ziemi?" - spytałem, a on zaklął "No to kur... spróbuj wstać!". Szarpnąłem się z całej siły i wyrzuciłem go biodrami do góry, ale zdążyłem tylko trochę oderwać łopatki od ziemi, gdy on z kocią zwinnością upadł na mnie i przygwoździł mnie znowu. Leżał teraz bokiem do mnie i jedną ręką trzymał za szyję nad barkiem, a drugą pod pachą. W takiej pozycji, pozostało mi tylko siłować się na maksa, ale co innego było, gdy miałem do pokonania tylko jego siłę w stójce, a co innego, gdy doszedł do tego jego wielki ciężar i mocny uchwyt na ziemi. Musiałem jednak walczyć dalej i musiałam go pokonać również z tej pozycji. Musiałem! Mięśniami całego ciała i rzutami tułowia, szarpiąc ramionami i wspomagając się nogami, walczyłem tak, że przerzuciłem go na plecy. Dałem mu radę! Chciałem i mogłem jeszcze walczyć dalej, ale on już nie. Poddał się od razu. Po tej porażce on już nigdy nie chciał ze mną walczyć, za to napuścił na mnie kolegę... 
16. walka z kolegą - rok 1969 (wakacje po 8 klasie - wczasy kolejowe) - kuzyn Stasiu. Opis tej walki jest w trzecim wytłuszczonym akapicie na tej stronie. 
W te wakacje kupiłem sobie nowy ekspander, więc co rusz organizowałem nowe próby sił - najczęściej w ilości rozciągnięć 5 gum. Najpierw nadarzyła się okazja zrobienia zawodów dla dorosłych. Na imprezie u rodziców było 2 kolegów ojca z żonami, syn jednego z nich (mój rówieśnik), moja ciocia i jej synowa. Czyli do zawodów było 3 panów i 2 chłopaków oraz 5 pań. Gdy panowie zaczęli próby, już wiedziałem, że wygram. Zaraz po nich, na spokojnie, osiągnąłem prawie 2 razy więcej rozciągnięć, niż najlepszy. Po mnie startował syn kolegi ojca. Stękał i jęczał, ale zrobił o jedną próbę więcej. Wiedziałem, że gdybym startował jako drugi, to bym go pokonał, ale na oczach wszystkich przegrałem. Podjąłem więc szaloną decyzję spróbowania jeszcze raz. Zmęczone mięśnie odmawiały posłuszeństwa, ale dałem radę. Byłem lepszy o 4 rozciągnięcia. On od razu rzucił się do drugiej próby, ale nie osiągnął nawet pierwszego wyniku. Potem pokonałem go jeszcze nie raz w różnych próbach sił, ale tylko ta odbywała się w obecności rodziców i znajomych. Natomiast kobiety stoczyły wiele pasjonujących pojedynków. Najpierw 2 panie nie dały rady rozciągnąć pełnego ekspandera. Potem jedna rozciągnęła 4, a druga 3 gumy. Pierwszą, która rozciągnęła wszystkie 5 gum (i to wiele razy) była ciocia (siostra mojej mamy). Po niej startowała mama. Kurde, jak ona walczyła, by pokonać siostrę. Była czerwona z wysiłku, ale dała radę. Malo tego, gdy pobiła wynik siostry, dostała taki zastrzyk energii i adrenaliny, że zrobiła jeszcze 5 rozciągnięć. Tym wynikiem była lepsza od najsłabszego pana (!). Potem startowała Teresa, synowa cioci. O ile pokonanie siostry było czymś ważnym, to pokonanie teściowej wydawało się być celem życia. Czegoś takiego w życiu nie widziałem. Teresa wyrównała wynik cioci resztkami sił i wyprężyła się do następnej próby. Nie dała rady, ale natychmiast spróbowała ponownie i wyjąc z wysiłku zrobiła to rozciągnięcie, a zaraz potem następne, wywalczone z głośnym krzykiem. Próbowała jeszcze walczyć z moją mamą, ale na to już brakło jej sił. Byłem zafascynowany tym, ile ambicji i woli walki pokazały panie w tych zawodach. W porównaniu z nimi starsi panowie prawie w ogóle się nie wysilali. A my młodzi tak!
   Pod koniec wakacji gromadziło się u mnie wielu kolegów. A to postrzelać sobie, a to przewieźć się na motorowerze ww. Krzyśka. O innych celach tych spotkań nie będę tu wspominał, wszak mieliśmy dopiero 15 lat. Poza tym wszystkim, zawsze znalazł się czas na siłowe rywalizacje - np. często było pchnięcie kulą. Koledzy zawzięcie walczyli między sobą, a ja w tym czasie jeździłem na Komarku Krzyśka, bo w kuli zawsze wyraźnie z nimi wygrywałem. Wygrywałem też ze wszystkimi w rozciąganiu ekspandera, więc aby było ciekawiej, wymyśliłem nowe zawody. Było to siłowanie na rękę ze wspomaganiem dla słabszych. Zaczepialiśmy jeden uchwyt ekspandera za klamkę, a drugi wraz z ręką kolegi, chwytałem ja. Miałem więc do pokonania siłę kolegi i 5 gum. Pierwszą taką próbę sił miałem z ww. Arturem. Wygrałem bardzo łatwo, więc zwiększyliśmy odległość między klamką, a rękami. Znowu wygrałem, więc znowu zwiększyliśmy odległość i znowu, znowu... W końcu doszliśmy do granicy rozciągalności gum, więc nie mogłem go już pokonać. Ale on, z mocnym już wtedy wspomaganiem, też nie dał mi rady. Potem wymyślaliśmy jeszcze różne dziwne zawody, ale poza potrzaskaniem okna balkonowego, nic nam się nie udało. A z wszystkimi innymi kolegami wspomaganymi ekspanderem też wygrałem. 
17. walka z kolegą - rok 1970 (2 klasa liceum) - Maciej. Na spotkaniu z udziałem wielu osób był ww. Tomek oraz Maciej, którego wcześniej nie znałem. Była też siostra Tomka, główna prowodyrka naszej poprzedniej walki, która również tego dnia miała odegrać istotną rolę. Bardzo żałuję, że o jej udziale zarówno poprzednio, jak i tego dnia, nie mogę tu napisać...
Tomek już nieraz unikał starć ze mną, ale tego dnia koniecznie chciałem go namówić na walkę. Po pierwsze, on niedawno ostro bił się z kolegami (znowu nie mogę napisać szczegółów), po drugie, on bardzo zmężniał (a ja nadal byłem chudy jak kościotrup), a po trzecie, ja już od 3 lat z nikim nie walczyłem i czułem wielki głód rywalizacji. Tomek przez pewien czas ignorował moje zaczepki, aż w końcu, gdy obok był tylko Maciej, niespodziewanie chwycił się ze mną za bary. Po krótkiej szamotaninie, przekonałem się, że jest jeszcze silniejszy niż był, ale czułem, że dam mu radę. Gdy po chwili on odepchnął mnie i odskoczył, myślałem, że też poczuł, iż nie ma ze mną szans. Tymczasem jemu od początku nie o to chodziło. Tak pokierował rozmową, że namówił Macieja na walkę ze mną. Maciej był o wyższy ode mnie o głowę i cięższy o jakieś 30 kg, a na dodatek o rok starszy. Wyglądałem przy nim jak strach na wróble przy stogu siana. Wbrew temu porównaniu, nie miałem stracha. Wręcz przeciwnie, frapowało mnie, jak może wyglądać walka z takim monstrum.
   Stanęliśmy więc naprzeciw siebie i on chyba mnie zlekceważył. Chwyciliśmy się, szarpnąłem za szyję i przewróciłem go na plecy. On dopiero wtedy zaczął walczyć. Miał niewyobrażalną siłę. Jak mnie ścisnął, to z trudem oddychałem, mimo że byłem na górze. Ale co dalej? Samym uściskiem walki się nie wygra. Zrozumiał to i zaczął szarpać na boki. Rzucał mną w jedną i w drugą stronę tak mocno, że barki, żebra i uda bolały mnie jakbym upadał ze stójki. Ani raz jednak nie potrafił wyjść na górę. Szarpał i ściskał na przemian przez dłuższy czas, a ja czułem jak on szybko słabnie. Po chwili poddał się i musiał dłużej odpocząć.
   W drugim starciu Maciej ruszył na mnie jak rozjuszony byk. Przez chwilę robiłem uniki, ale on złapał mnie i przewrócił. Jeżeli poprzednio wydawało mi się, że on flaki ze mnie wyciśnie, to rzeczywiście... tylko tak mi się wydawało. Dopiero teraz, będąc na górze ścisnął tak mocno, że autentycznie straciłem oddech. To co za chwilę nastąpiło, było chyba tylko moim odruchem obronnym, było reakcją organizmu na sytuację ekstremalną. Odbiłem się bowiem od ziemi i zrzuciłem go z siebie! Szok! I wtedy zacząłem walczyć jak w transie. Wiedziałem, że on jest dużo silniejszy, ale i ja, cholera, do słabeuszy nie należę. I siłowałem się wściekle, na całego i do zapamiętania. I przegrywałem większość siłowych pojedynków, ale nie wszystkie. Tyle tylko, że on nie potrafił wykorzystać tych swoich wygranych, a ja po jednej z akcji znowu powaliłem go na plecy. Tym razem trzymałem krócej niż poprzednio. On w ogóle nie miał kondycji. Walka ze słabszym przeciwnikiem wymęczyła go tak bardzo, że szybko się poddał i znowu długo odpoczywał. Ja zaś nie tylko mógłbym się bić od razu, ale już wiedziałem, że wygram tę walkę.
   I rzeczywiście w trzecim starciu zamiast uników, stawiłem mu czoła w otwartej walce. Przegrałem pierwsze zwarcie, ale upadłem na brzuch i zanim zwaliło się na mnie jego potężne cielsko zdążyłem uklęknąć. Szarpnąłem od spodu za nogi i co prawda nie dałem rady go przewrócić, ale wyrwałem się do stójki. Zaskoczyłem go, bo rzuciłem się na niego jeszcze dysząc (on zawsze odpoczywał). Nie przewróciłem go, ale i on nie dał mi rady, choć siłowaliśmy się trzymając za bary. Zaatakowałem znowu, a potem raz jeszcze i jeszcze, aż w końcu powaliłem go po raz trzeci. Tym razem poddał się bez walki. Nie miał już siły ani się wyrywać, ani walczyć dalej. A ja bym jeszcze dał radę! Maciej nie był nawet zawstydzony, że przegrał z chuderlakiem. Pogratulował mi serdecznie. Walka z Maciejem była moją ostatnią w życiu walką z kolegą i wcale nie najtrudniejszą, choć na taką się zapowiadała. Trudniej było i z Krzyśkiem, i z Tomkiem. 
W liceum, poza walką z Maciejem, miałem jeszcze kilka okazji na zapasy, ale nic z tego nie wyszło. Jerzy (jeden z niedoszłych rywali) był bardzo silny. Najpierw rozłożył na łopatki kolegę, a potem nie dał się pokonać Arturowi i Kazikowi gdy rzucili się na niego (nie dał się im nawet przewrócić). Artur krzyknął do mnie, żebym się z nim spróbował, ale Jerzy nie chciał. Szkoda, bo zdaniem Artura, który przecież nieraz ze mną walczył, miałbym z nim w zapasach kłopoty. A ja bardzo chciałem choć raz spotkać takiego przeciwnika, który by mnie powalił, któremu bym nie mógł się łatwo wyrwać. Nawet takiego, z którym bym przegrał (nie liczę tu ww. trenującego Jurka). Takiemu proponowałbym rewanże dotąd, aż bym z nim wygrał (jak kiedyś z Małgośką). Niestety, nie spotkałem takiego. Z innej beczki - stoczyłem w liceum bójkę. W walce na pięści pokonałem Jasia, ale nie będę tego opisywał, bo nie lubię mordobicia.
   Wygrałem też wiele prób siły rąk, oraz nowość - kilka prób siły nóg. Oczywiście nie tych popularnych w necie, śmiesznych zabaw zwanych "indian leg wrestling", których wygranie nie mówi absolutnie nic o sile nóg (podobnie jak wygranie w cymbergaja nie mówi nic o sile palców). Klasyczna "walka na nogi" składa się z 4 prób, ale najczęściej tych prób robi się więcej. Moje nogi nie są tak bardzo silne jak ręce. Na rękę zazwyczaj łatwo wygrywałem, natomiast na nogi czasem musiałem strasznie się namęczyć. Też ze wszystkimi wygrałem, ale nie zawsze do zera. Np. z kilkoma kolegami 3:1 (w tym z ww. Krzyśkiem), a z jednym nawet 7:1. I ta właśnie walka była najtrudniejsza. W tamtych wygranych 3:1 strasznie się namęczyłem i raz przegrałem, ale pozostałe 3 razy nie byłem zagrożony. Natomiast z tych 7 wygranych prób, w zasadzie każdą mogłem przegrać. Mój rywal (wielkie, potężne chłopisko) tyle razy żądał rewanżu, bo za każdym razem był o włos od sukcesu. Dopiero jak obaj całkiem opadliśmy z sił, podliczyliśmy że jest 7:1 dla mnie. Pozostałych kilka walk na nogi łatwo wygrałem 4:0 (np. z ww. Arturem).
   Skrót filmu z fascynującej walki na nogi mojej kuzynki i koleżanki można zobaczyć tutaj. Walka odbyła się w sierpniu 2012, ale film tematycznie tu pasuje. Opis całej walki jest tu. 
Na studiach nie miałem okazji na zapasy z kolegami. Organizowałem natomiast ekscytujące rywalizacje między dziewczynami, ale tego tu nie będę opisywał.
   Wygrałem kilka walk w siłowaniu na rękę (w tym jedną trudną), ale ciekawsze były inne próby sił. Kiedyś, po grupowym przeciąganiu liny, zrobiliśmy zawody jeden na jednego. Ze wszystkimi wygrałem, ale przyznam uczciwie, że kilku silnych kolegów wtedy nie było. Co ciekawe, jedna z dziewczyn pokonała wtedy chłopaka, a potem (gdy się stawiał) rozłożyła go na łopatki. Jednak to nie ona była tak bardzo silna, to on był słabeuszem i ofermą. Innym razem wygrałem najdziwniejsze zawody w życiu, a mianowicie wnoszenie drzwi po schodach. Po prostu nosiliśmy ciężkie podwójne drzwi i ktoś krzyknął "kto pierwszy na górze?!". Tym razem byli wszyscy najsilniejsi. Nie dałem im szans.
   I najtrudniejsza próba sił na studiach - łapie się jedną wyprostowaną ręką za nogę krzesła (na dole przy podłodze, za nogę przeciwległą do oparcia) i podnosi się krzesło do góry. Proste? No więc dla kilku kolegów nie było to proste. Nie dali rady podnieść. Ale kilku podniosło. No to dołożyliśmy drugie krzesło. Taki zestaw podniosło nas czterech, ale od razu było widać, że rywala będę miał tylko jednego. I rzeczywiście, prawdziwa walka zaczęła się gdy dołożyliśmy na górę trzecie krzesło. Złapałem za nogę, szarpnąłem i z najwyższym trudem podniosłem. Największe kłopoty miałem z nadgarstkiem, który ledwo, ledwo wytrzymał przeciążenie. Drugi kolega poddał się bez walki, trzeci po krótkiej walce, a czwarty podniósł łatwiej niż ja (jemu noga nie chwiała się w nadgarstku). Ja byłem wysoki i szczupły, ale już nie tak chorobliwie chudy, jak w liceum, a on niski, z wyraźnie zarysowanymi muskułami, których u mnie próżno by szukać. Jednak największą przewagę dawały mu krótkie ręce i grube, masywne dłonie. Na oko nie miałem szans. Dołożyliśmy czwarte krzesło. Wiedziałem, że siłą dam radę, tylko ten nadgarstek... No i nie dałem rady. Przeciwległa strona krzeseł, gdzie ciążyły 4 oparcia, upadła na podłogę po moim wściekłym szarpnięciu. Mój rywal podchodził do próby spokojnie, bez szarpania i... też nie dał rady. Postanowiliśmy więc odpocząć i sięgnąć po powszechnie stosowany przez studentów doping - C2H5OH. Zdopingowaliśmy się dwa razy i wróciliśmy do walki. Podszedłem, chwyciłem i podniosłem! Podniosłem 4 krzesła za jedną nogę! A mój rywal nie podniósł. Podchodził do tej próby kilka razy i nie dał rady. Nie wiem co mi bardziej pomogło, odpoczynek, doping C2H5OH, emocje, adrenalina, czy doping dziewczyny. Tak czy inaczej wygrałem i poszliśmy z dziewczyną świętować to zwycięstwo. Dopingowaliśmy się do rana! 
Po studiach zajmowałem się głównie rywalizacjami kobiet. Zorganizowałem setki prób sił, zawodów sportowych i walk (mini zapasy). Dziewczyny były zachwycone współzawodnictwem i możliwością sprawdzenia się. Uwielbiały to. Widząc jak wielka to dla nich frajda, założyłem szkółkę samoobrony dla kobiet. Wszystko to było tematem prowadzonego przeze mnie bloga "Amatorskie zapasy dziewczyn" (mag-da7.blog.onet.pl), którego już nie ma, bo Onet zlikwidował całą platformę blogową. Wrócę więc do moich rywalizacji, bo to jest tematem tej strony. 
Pierwsza "dorosła" próba sił miała miejsce w dużym gospodarstwie rolnym. Nosiliśmy snopki siana do stodoły, gdzie trzeba było je wrzucić na górny podest. Szliśmy w szeregu, wrzucaliśmy snopek na górę i wracaliśmy po następny. Czasem ktoś z nas, mieszczuchów wychodził z szeregu i odpoczywał. Natomiast miejscowi, nawykli do ciężkiej pracy na roli, nie opuszczali kolejek. Uważałem to za normalne dopóki nie zauważyłem, że córka gospodarza też nie odpoczywa. Oj nie! Pomyślałem, że nie mogę być gorszy i ustawiłem się za nią w szeregu. Ludzie, co ja przeżyłem! Dobrze, że na flanelowej koszuli nie było widać potu, ale zadyszki ukryć nie mogłem. Małym pocieszeniem było, że i miejscowi zaczęli odpoczywać, bo ona nosiła nadal. Resztkami sił dotrzymałem do końca, ale jak tylko usiadłem na trawie, traktor przywiózł drugą przyczepę. Na szczęście trochę czasu zajęło przepinanie i ustawianie. Zadyszka minęła. Pełen czarnych myśli zacząłem noszenie. Wkrótce przyszedł kryzys i myślałem, że już nie wrzucę snopka na górę. Wrzuciłem jednak i zawziąłem się, że muszę nosić dalej. Wpatrzony w silne ramiona i nogi pracującej przede mną dziewczyny chodziłem i rzucałem, chodziłem i rzucałem... Pokonałem kryzys i dotrwałem do końca. Tylko koszula była całkiem mokra od potu. 
W tymże gospodarstwie mieliśmy kiedyś wyjątkowo sportowe nastroje. Najpierw wymyślaliśmy przeróżne zawody w strzelaniu, ale tego nie będę tu opisywał, mimo że kilka konkurencji wygrałem. Potem trzeba było przenieść pług do stodoły i nikt poza mną nie potrafił go podnieść. Bardzo się chwaliłem swoją siłą, więc kolega, który był kiedyś mistrzem Polski juniorów w tenisie ziemnym, wyzwał mnie na pojedynek w siłowaniu na rękę. Prawą rękę miał tak wytrenowaną, że poległem w kilka sekund. Pierwszy i jedyny raz w życiu przegrałem siłowanie na rękę. Musiałem odreagować, więc zaraz chwyciłem się na rękę z innym kolegą i pokonałem go po chwili walki. Następnie zaproponowałem zawody w podnoszeniu koła od jakiejś maszyny rolniczej (bo leżało obok). Podnosiłem jako pierwszy, więc musiałem wysilić się na maksa. Dać z siebie wszystko, a potem jeszcze trochę. No to dałem! Jedną ręką wycisnąłem ponad głowę 3 razy, a potem w straszliwych mękach, dałem radę 4. raz. Na więcej nie było mnie stać. Nawet gdybym startował jako ostatni i miał do pokonania kogoś z lepszym wynikiem, to nie dałbym rady. Po mnie próbowali koledzy i... żaden nie podniósł ani raz! Potem były zawody w skoku w dal z miejsca i w skoku dosiężnym. W obydwu zająłem przedostatnie miejsca, do czego przyznaję się bez wstydu, bo moją domeną są sporty siłowe. Chociaż... czy rzut piłeczką do tenisa ziemnego jest konkurencją siłową? Rzucaliśmy w kierunku stodoły, żeby piłeczki nam nie poginęły. Było do niej ponad 50 metrów, co uznaliśmy za dobrą odległość. Hmm, dobra to ona była, ale nie dla mnie. Wszyscy rzucali na plac przed stodołą, a moja piłeczka poleciała nad stodołą! Nawet jej nie szukaliśmy. Potem koniecznie chciałem zorganizować pchnięcie kulą, ale nic podobnego do kuli nie było. Znalazłem w garażu jakąś ciężką część, chyba do traktora. Bardziej przypominało to tuleję niż kulę, ale dało się toto wziąć w dłoń i dało się tym pchnąć. No to pchnąłem ponad 7 metrów, czyli o 2 metry dalej niż najlepszy z kolegów. Chciałem też zaproponować opisane wyżej zawody w podnoszeniu krzesła za nogę, ale tu krzesła były bardzo lekkie i nie dały się wkładać na siebie, więc można było podnosić tylko jedno. Spróbowałem i okazało się to tak łatwe, że nie namawiałem na te zawody. Natomiast zupełnie zapomniałem o przeciąganiu liny, a przecież te zawody na pewno bym wygrał. Proponowałem jeszcze zapasy na trawie, ale tego dnia żaden nie chciał się siłować. Natomiast dwa tygodnie później jeden z nich siłował się z kolegą przy ognisku. Opiszę to poniżej. 
Przy ognisku dwaj koledzy siłowali się na trawie. Przewracali się i przetaczali na siebie. No to zaczekałem aż skończą i po krótkiej walce rozłożyłem każdego z nich na łopatki. Tyle tylko, że ja nie dałem im się przekręcić na siebie. Nie potrafili mnie zrzucić, więc każdego puściłem, po czym wybrałem silniejszego i zaatakowałem. Przez chwilę stawiał trochę oporu, ale szybko go powaliłem i nie dałem się zrzucić. Potem zaatakowałem tego drugiego i z nim musiałem trochę dłużej się posiłować, zanim go pokonałem, ale tego też nie można nazwać walką. Faktem jest jednak, że mieliśmy już wtedy w sobie "trochę" alkoholu, a jeżeli przyjąć, że jestem od nich wszystkich dużo silniejszy, to wypić potrafię dużo, dużo, bardzo dużo więcej. Możliwe więc, że na trzeźwo dałoby się z nimi powalczyć, że musiałbym się choć trochę wysilić. Szczególnie z tym silniejszym, bo on pracował na kopalni pod ziemią, więc musiał mieć krzepę. Niestety, na trzeźwo, ani wcześniej (patrz wyżej), ani później, żaden z nich (ani żaden inny) nie dał się namówić na zapasy. Dużo później dowiedziałem się, że siostra żony jednego z kolegów rozkłada na łopatki wszystkich chłopaków we wsi. Wtedy na ognisku wstydziła się zaproponować zapasy starszemu panu. Hi, hi... starszy pan... Miałem ciut ponad 30 lat, a ona około 20. 
No cóż, ostatnią walkę z kolegą stoczyłem w drugiej klasie liceum. Potem miałem jeszcze sporo prób sił i trochę okazji na zapasy, ale powalczyć już mi się nie udało. Ze wszystkich siłowych prób przegrałem tylko dwa razy. Najpierw walkę z późniejszym mistrzem Europy juniorów w zapasach wagi ciężkiej, a potem na rękę z byłym mistrzem Polski juniorów w tenisie ziemnym. Obydwu tych kolegów pokonałem wiele razy w różnych innych próbach sił, ale w tych dwóch przegranych nie miałem z nimi szans. Wszystkie inne walki i próby sił wygrywałem. W trzeciej klasie liceum zostałem mistrzem powiatu Będzin w pchnięciu kulą. Gdy taki chodzący kościotrup jak ja wszedł do koła na stadionie, publiczność wybuchła śmiechem. Drugi raz wszyscy się śmiali, gdy moi potężnie zbudowani, posiadający wspaniałą muskulaturę rywale, przegrali z chuderlakiem. Zawsze byłem najsilniejszy. Na podwórku, w klasie, w szkole...
   W tych wszystkich rywalizacjach brakuje mi naprawdę trudnej walki z kolegą (ta przegrana z Jurkiem nie była trudna - patrz opis). Brakuje mi takiej, w której miałbym kłopoty, w której bym przegrywał i musiałbym dać z siebie więcej niż wszystko, by wygrać. Albo takiej, w której co rusz to jeden, to drugi jest górą, którą i jeden, i drugi może wygrać. Tymczasem żaden z kolegów nie miał szans mnie pokonać. Ba, żaden z pokonanych rywali, nigdy nie wygrał ze mną ani jednego starcia (nawet takiego, w którym dostał fory).
Cóż, nie spotkałem nie trenującego kolegi, który byłby w stanie zagrozić mi w zapasach. A dziewczynę tak! Małgośka nie była jedyna. Moja kuzynka Mariola była jeszcze lepsza. 
   To jednak opowieść na inną flaszkę...